"Nocne zwiedzanie"
Tomasz Kowalski & Norman Leto
CSW Znaki Czasu, Toruń, do 14 lutego 2010
www.csw.torun.pl

Ocena: 5/6



Norman Leto to cyberartysta, przeprowadzający się ze swoją twórczością do przestrzeni wirtualnej. Tomek Kowalski jest manifestacyjnie analogowy: jego fantasmagoryczne obrazy zdają się pochodzić z nieokreślonej przeszłości; jego rzeźby, w których wykorzystuje często stare meble i przedmioty znalezione, od nowości pokrywa specyficzna patyna. Odległość między tymi artystami jest jednak mniejsza, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Obaj należą do generacji ochrzczonej „Zmęczonymi rzeczywistością”, rzekomo poszukującej wytchnienia w reaktywacji poetyk nadrealistycznych.




Reklama

Na wystawie Kowalskiego i Lety widać jednak, że o żadnym „zmęczeniu” nie ma mowy. Przeciwnie, artyści eksplorują rzeczywistość z wigorem, tyle że jest to inna rzeczywistość – przestrzeń imaginacji. Jeszcze niedawno, w czasie bezkonkurencyjnej dominacji sztuki społecznie zaangażowanej, ta przestrzeń była ignorowana. Teraz artyści odkrywają ją nowo; Kowalski i Leto zaliczają się do najśmielszych odkrywców.



Tomek Kowalski przyzwyczaił nas do kompozycji aż pękających w szwach od narracji, detali, postaci. W Toruniu oglądamy jednak innego Kowalskiego. Artysta pokazuje tylko cztery prace: dwa obrazy, obrazopodobną instalację i grającą rzeźbę. Do tego wszystkie cztery dzieła są właściwie abstrakcyjne. Obrazy to prawie monochromy, jeden zmierzający w stronę czerni, drugi – ku bieli. W instalacji, która jest czymś w połowie drogi między położonym na podłodze obrazem a reliefem, Kowalski pokazuje formy z plasteliny, przypominające stróżki ektoplazmy wydobywające się z ciemnego tła. Z grającej rzeźby płynie tajemniczy niski ton; z początku wydaje się jednostajny, ale po dokładniejszym wsłuchaniu się, okazuje się, że dźwięk wciąż rozwija się w osobliwą, amelodyjną muzykę... Kowalski nigdy dotąd nie był bliżej surrealizmu niż w tych nowych pracach, które nie dają się wytłumaczyć, działają podprogowo, bezpośrednio na emocje i podświadomość. Dla malarza dojście do monochromu i abstrakcji oznacza dojście do ściany, do punktu, z którego trzeba zawrócić ku mniej ostatecznym rozwiązaniom. Warto jednak takie wycieczki przedsiębrać: artyści wracają z nich zwykle odmienieni.

Reklama

Najciekawsze w „Nocnym zwiedzaniu” jest to, że rozpoczęta w fizycznej przestrzeni galerii wystawa Kowalskiego kontynuuje się w pracy Normana Lety. Artysta zrealizował swoje dzieło jako wystawę innego artysty – w dodatku wystawę wyobrażoną, której w realu nigdy nie było. Leto przedstawia cyfrową animację 3D, która do złudzenia przypomina nakręcony kamerą z ręki zapis wideo z ekspozycji Kowalskiego w bliżej nieznanej instytucji, choć w rzeczywistości i galeria, i wystawione w niej prace są od początku do końca wykreowane na komputerze.

Widz patrzy z takiej perspektywy jak w grze celownikowej. Nie ruszając się z miejsca, wspinamy się po schodach i wchodzimy do galerii: na środku stoi rzeźba. Postać nie ma głowy ani rąk, ale za to posiada cztery nogi; trzy z nich obute są w kalosze, czwarta to proteza, w typie tych, których używali dawni piraci kuternogi. Dziwna figura wykonuje przepisowy gimnastyczny mostek. Jest czymś w połowie drogi między człowiekiem a przedmiotem, w groteskowy sposób imitującym ludzki kształt.

Tymczasem wirtualna kamera mija rzeźbę i opuszcza salę wystawową przez drzwi wiodące do ciasnej pakamery. To zaplecze galerii, a może pracownia Tomka Kowalskiego. Na ścianach wiszą jego rysunki i obrazy, przestrzeń zagracają osobliwe maszyny o nieoczywistym przeznaczeniu, które znamy z jego malarstwa. Kamera omiata pakamerę, która sama wygląda jak klaustrofobiczne pokoje z obrazów Kowalskiego, i natrafia na coś, co wyrasta z rogu pomieszczenia, coś przypominającego wielką pajęczynę albo agresywnie pleniący się okaz pasożytniczej flory. Ten niepokojący motyw również pochodzi z malarstwa Kowalskiego, które w filmie Lety ożywa, materializuje się, jakby oniryczne wizje wyszły z ram obrazów i stały się ciałem. Zanim dowiemy się, czym skończy się ta inwazja wyobrażonych tworów na realny świat, kończy się film. To tylko zajawka, ale daje wyobrażenie o skali problemu; to, co widzimy w jasno oświetlonych salach galeryjnych, to tylko wierzchołek góry lodowej, której resztą kryje się pakamerach imaginacji.

Reklama




Norman Leto


Norman Leto jest jak tykająca bomba zegarowa. Co będzie, kiedy wybuchnie? Może się okazać, że kiedy rozwieją się dymy eksplozji, ujrzymy wybitnego artystę. Może się też okazać, że po wybuchu zostanie wielki lej – a artysta, pod innym nazwiskiem, będzie zupełnie gdzie indziej. Sam Norman Leto jest tożsamością stworzoną trzy lata temu przez Łukasza Banacha – tożsamością tymczasową, która pewnego dnia może zostać porzucona i zamieniona na inną. Być może najbardziej inspirujące w tym artyście jest to, że zdaje się nie dostrzegać ograniczeń, które inni uważają za oczywiste; wszystko jest możliwe.

To potencjał człowieka przybywającego znikąd. Wiadomo, że Leto przerwał formalną edukację na etapie szkoły średniej, żeby poświęcić się sztuce; jest totalnym samoukiem. Podobno w wieku 21 spalił większość swoich obrazów. Jedną z jego wczesnych prac był szturmowy karabin maszynowy. W wieku 27 lat zrealizował w warszawskim CSW wystawę „Negatywne skutki nadmiernej wolności w wieku lat 26”. Maluje z marszu, bez korekt i poprawek. Nagrywa piosenki bez prób i bez drugiego podejścia. Leto pisze, a jego pisanie, płynnie przechodzące od prozy poetyckiej do krytycznego eseju i z powrotem, jest zapisem strumienia świadomości radykalnego indywidualizmu. Z tego dyskursu, w którym jest miejsce na arogancję bezkompromisowego artysty, na emocje i intuicję, wyłania się projekt sztuki aspołecznej, wykluczającej podjęcie jakiejkolwiek dydaktycznej czy politycznej służby; Leto przyznaje sobie prawo do wolności.



Najskuteczniej, a na pewno najciekawiej realizuje je w rzeczywistości wirtualnej. Ma koncie kilka ekspozycji, które nigdy nie zaistniały w fizycznych przestrzeniach. Leto pokazuje je w formie filmów: na pierwszy rzut oka te projekcje przypominają nakręcone kamerą z ręki wideorelacje z wystaw. W rzeczywistości jednak galerie, które zwiedzamy, są trójwymiarowymi modelami zbudowanymi od początku do końca w komputerze. W salach wystawowych umieszczone są prace; zdarzają się wśród nich reprodukcje obrazów samego Leto, dzieła innych artystów, ale również obiekty, których w realu nigdy nie było i najprawdopodobniej nie będzie: instalacje przeczące prawom statki, rzeźby o niezwykłych własnościach fizycznych, dzieła na granicy prawdopodobieństwa lub poza te granice już wykraczające. Pisanie algorytmów staje się narzędziem artystycznym, które pozwala pracom nie tylko być, lecz również zachowywać się, działać, morfować. Kresem tych poszukiwań mógłby być rodzaj sztucznej inteligencji, dzieło, które raz powołane zaczęłoby żyć własnym życiem. Trudno to wykluczyć: Normanowi Lecie z jednej strony sprzyja rozwój technologii, a z drugiej nieokiełznana wyobraźnia, która pozwala myśleć o sztuce uwolnionej od jakichkolwiek ograniczeń; w tym sensie Leto jest artystą zdolnym do wszystkiego.



Tomek Kowalski

Kariera Tomka Kowalskiego rozwija się tak szybko, że krytyka, publiczność i instytucje nie zdążyły jej jeszcze dobrze skonsumować. Urodził się dwadzieścia pięć lat temu Szczebrzeszynie, uczył się w Krakowie, mieszka w Berlinie. Patrząc na jego obrazy, trudno byłoby jednak zgadnąć, gdzie i kiedy żyje autor; oczy Kowalskiego zwrócone są bowiem w stronę rzeczywistości snów, lęków, fantazji, które realizują się w postaci wizji z nienapisanych baśni dla dorosłych.



Jego malarstwo wypełniają rojące się owady, zarastająca powierzchnię płócien niepokojąco bujna flora, zatrute jadem melancholii postaci, dziwaczne machiny i oniryczne wnętrza, fetysze, sceny, na których występują postaci marionetki, grające tajemnicze role w nadrealnym teatrzyku artysty. Jako najbardziej oczywiste skojarzenie musi tu wystąpić legendarny samorodny mistrz Henry Drager ze swoimi obsesyjnymi obrazkowymi narracjami. Kowalski do Dragera się przyznaje, ale w wypadku tego artysty gra w skojarzenia może doprowadzić widza do obłędu, bo znajdzie się tu Breughel i Duchamp, Watteau, Max Ernst i Ensor, Piero della Francesca i Oskar Schlemmer, surrealizm i renesans, manieryzm i dadaizm – często wszystko w jednym obrazie.

Kowalski mówi, że chce, aby jego malarstwo sprawiało bezczasowe wrażenie, jakby mogło być namalowane kiedykolwiek. Tymczasem oniryczny świat artysty coraz częściej wymyka się z ram obrazów; dziwne machiny i obiekty materializują się w postaci rzeźb; Kowalski eksperymentuje z dźwiękiem i muzyką (również w ramach zespołu Anna Dymna, którego jest współzałożycielem). Pierwsze skojarzenie z jego twórczością to maniacko detaliczne obrazy, wciągające widza w gąszcz szczegółów, postaci i fantastycznych narracji, ale z biegiem czasu ten i tak zagadkowy świat staje się jeszcze mniej oczywisty; Kowalski maluje plasteliną, dociera w swoich poszukiwaniach do granic abstrakcji i monochormu.

Obcowanie z twórczością Kowalskiego może grozić wyrzutami sumienia, które pojawiają się zwykle, kiedy zażywamy czystej, bezinteresownej przyjemności. Bo nie da się ukryć – ta sztuka nie zmieni świata na lepsze (choć może sprawić, że będzie ciekawszy), nie służy żadnemu zacnemu celowi, lecz jakże grzesznej przyjemności, która ma miejsce, kiedy wyobraźnia artysty zaczyna rezonować z wyobraźnią widza.