KLARA KLINGER: Gdy czyta się pani książkę, wydaje się, że siedzenie przy kasie to najzabawniejszy zawód świata. Tymczasem ostatnie określenie, jakie kojarzy się z tą pracą, to: "zabawna"...

ANNA SAM*: Kiedy się siedzi osiem godzin przy kasie i robi kilka tysięcy razy dziennie bip, bip, skanując produkty, nie przychodzi ci do głowy, że jest w tym coś śmiesznego. Jednak po pewnym czasie zaczęłam się przyglądać ludziom i dostrzegać powtarzające się zdarzenia, podobne zachowania klientów. A potem często podczas spotkań ze znajomymi opowiadałam historyjki ze sklepu, a oni skręcali się ze śmiechu. Pomyślałam, że zacznę to spisywać na blogu. I tak się zaczęło. Widziałam scysję w kolejce i myślałam: niezłe, jak tylko wrócę do domu, to opiszę. Dzięki temu zyskałam dystans do pracy.

Kto czytał pani bloga?

Wszyscy: klienci, kasjerki. Po kilku miesiącach okazało się, że miał milion czytelników. Był tak popularny, że ostatecznie nadeszła oferta napisania książki.

Reklama

Co było najtrudniejsze?

Reklama

Najtrudniejsze w zawodzie kasjerki jest to, że jest się absolutnie niewidzialnym. Jesteś traktowany jak maszyna do skanowania produktów. Ludzie rozmawiają przez komórkę, nie mówią dzień dobry. Ale do tego szybko się człowiek przyzwyczaja. Początkowo denerwujące, a potem nawet zabawne były rozmowy z klientami, którzy przy kasie przeznaczonej dla osób z dziesięcioma produktami regularnie udowadniali, że 16 produktów to to samo co 10. Zresztą klienci dzielą się na różne typy. Mój ulubiony typ to tzw. przebiegły. Charakteryzuje się tym, że zostawia pełny wózek i biegnie po jedną rzecz, rzucając, że będzie z powrotem za chwileczkę. Podczas tej "chwileczki" gromadzi się kolejka, która ma ochotę mnie zamordować. W końcu zrezygnowani ludzie zmieniają kasę. Wtedy przylatuje klient, który zostawił wózek, i mówi: "No proszę, nikt nie czeka? Mogłem się tak nie spieszyć".

Każdy, kto robi zakupy, zna takie sytuacje.

Reklama

Uwielbiałam też porę lunchową, wtedy sklep zapełnia się wygłodniałymi klientami. Dochodzą do kasy, głośno mlaszcząc, i podają do skanowania ociekającą majonezem kanapkę. Albo paczkę chipsów, nie uprzedzając, że jest otwarta. A kiedy rozsypują się, żądają nowej. Inni zawsze wpadają za trzy minuty przed zamknięciem sklepu. Śmieszne, że ludzie wstydzą się tak wielu rzeczy, które kupują, a najbardziej... papieru toaletowego. Skrzętnie starają się ukryć, że kupują filmy pornograficzne czy prezerwatywy. Można więc się nieźle ubawić, patrząc na twarz klienta, którego film nie przechodzi przez skaner i wszyscy wokół słyszą, jak mówię: "Dział DVD, kasa numer 5 prosi o podanie ceny filmu »Bierz mnie«".

W Polsce historie kasjerek są dramatyczne. Mówi się, że pracują w pampersach.

Podobnie jest we Francji. Nie pisałam o tym, bo uważałam, że mogę kogoś urazić. Jednak dla kasjerek ulżenie pęcherzowi jest rzeczą nad wyraz skomplikowaną. Najpierw trzeba zadzwonić i oznajmić, dlaczego chce się odejść od kasy. Czasem jednak trochę głupio przed tłumem kolejkowiczów tłumaczyć się osobie po drugiej stronie sznura. W niektórych sklepach więc istnieją specjalne hasła: "Kod fioletowy", "Słońce świeci", "1945". Czasem wzywana osoba nie przychodzi, wtedy przeżywa się koszmar.

Mówi się, że po tej książce została pani także rzeczniczką osób z wyższym wykształceniem, które pracują dużo poniżej swoich kwalifikacji.

Kiedyś podeszła do kasy pani z dzieckiem i powiedziała: "Lepiej dobrze się ucz, bo inaczej skończysz jak ta pani". A ja skończyłam literaturę na uniwersytecie. Wkurzyło mnie to, bo to bardzo chybiona diagnoza. Mój przykład - osoby wykształconej, pracującej w supermarkecie - nie był odosobniony.

Skąd to się bierze?

Większość moich przyjaciół ze studiów nie może znaleźć pracy. Najpierw mówili, że chcą zajęcia zgodnego z ich wykształceniem, a potem lądowali na dwa lata na bezrobociu. Inni chwytali się robót dorywczych. Ludzie żyją w iluzji, że studia wyższe zapewniają dobrą pracę. To mit. Tak jest od lat 80., kiedy otwarto uniwersytety dla szerokich mas. Myślałam, że popracuję kilka miesięcy jako kasjerka, a potem znajdę coś lepszego. Zostałam tam na osiem lat.

Ludzie dziwili się, że pracuje pani jako kasjerka?

Dla znajomych nie było to zaskakujące, ale dla rodziców było to trudne do zrozumienia. Byli rozczarowani. Mówili: "To po co studiowałaś przez pięć lat?". Wśród ich pokolenia nadal istnieje przekonanie, że edukacja otwiera drzwi do lepszego świata.

Czy po wydaniu książki coś się zmieniło w sklepie, w którym pani pracowała?

Kilka tygodni potem zmienili kanapy, które skrytykowałam. I dokupili krzesła do kas. Bo dotąd regularnie odbywały się wyścigi o krzesło. Jak w zabawie dla dzieci: odpada ta osoba, która nie załapie się na krzesło. U nas było tak samo, ta kasjerka, która przyszła ostatnia, sprzedawała na stojąco.

Koszmar marketu
Pozornie monotonna i nużąca praca kasjerki została przez Annę Sam przedstawiona jako ciąg zabawnych anegdot. Jej książka to ministudium socjologiczne. Niektórzy czytelnicy mogą odnieść wrażenie, że życie francuskiej kasjerki to bajka: ośmiogodzinny tryb pracy, nie tak zła pensja. Problem to tylko wyjście do toalety. Jednak autorka nie chciała uderzać w dramatyczne struny, a tylko z lekkim przymrużeniem oka pokazać życie niewidzialnych "hostess na kasie". Jednak ironia robi swoje, dzięki niej czuć smak koszmaru odmóżdżającej pracy kasjerki jako trybiku w wielkiej maszynie. Autorka zrywa też z mitem studiów jako drogi do lepszej pracy.
"Udręki pewnej kasjerki" przetłumaczono na kilkanaście języków. Na ich podstawie powstaje komiks oraz komedia muzyczna.
*Anna Sam, głośna francuska blogerka i pisarka