MARTA WRÓBEL: Płyta "Only Everything" to kolejny w pana dorobku hołd złożony Rayowi Charlesowi i muzyce bluesowej w ogóle. Jest sens się powtarzać?

DAVID SANBORN*: Po wydaniu dwa lata temu "Here and Gone" czułem niedosyt i postanowiłem wrócić do korzeni. Kiedy świadomie zacząłem słuchać muzyki, królował blues Raya Charlesa czy wczesny rock’n’roll spod znaku Richarda i Fatsa Domino. Przed nagraniem "Here and Gone" wpadł mi w ręce stary album "After Hours", na którym grał fantastyczny saksofonista altowy Hank Crawford przez długi czas współpracujący z Rayem Charlesem. Pomyślałem, że chcę znowu poczuć ten klimat. "Only Everything" jest świadomą kontynuacją tego brzmienia. I powrotem do czasów, kiedy jako 14-latek grałem w St Louis z takimi artystami jak Albert King czy Little Milton.

Reklama

Na ostatnim albumie znów śpiewa Joss Stone.

Czuję z nią muzyczne porozumienie. Ta dziewczyna ma "starą soulową duszę". We Wrocławiu nikt nie będzie śpiewał, ale przywiozę do Polski Joeya DeFrancesco, który zagra na organach, i perkusistę Gene’a Lake’a. Na pewno wybrzmią kompozycje z dwóch ostatnich płyt i być może coś z dawnych lat, kiedy grałem z grupą Paul Butterfield’s Band. To z nią występowałem na festiwalu w Woodstock.

Reklama

W pana dorobku są bardzo różnorodne nagrania - od popu po r’n’b czy brzmiącą dość klasycznie płytę "Pearls" z orkiestrą smyczkową. Jazzowi puryści nie traktują pana do końca poważnie, inni wrzucili pana do szufladki z napisem "smooth jazz".

Nie mówię o sobie - "muzyk jazzowy", tylko zwyczajnie "muzyk". I to chyba jest najlepsza odpowiedź na pani pytanie. Nie interesuje mnie to, do jakiej szufladki ktoś wrzuca moje dźwięki. Po prostu robię to, co w danym momencie czuję, i nie jest to nigdy, wbrew temu, co sądzą niektórzy, wynik przemyślanej strategii marketingowej. Po prostu jestem fanem dobrej muzyki. I jeśli tacy artyści jak Sting czy Stevie Wonder zapraszają mnie do współpracy, nie mogę odmówić. Więc z jednej strony nagrałem, wspomnianą płytę "Pearls" z tuzami jazzu - basistami Marcusem Millerem czy Christianem McBridem, a z drugiej byłem gospodarzem muzycznego programu w telewizji NBC "Night Music", gdzie wspólny występ mieli np. Sonny Rollins i Leonard Cohen. Niesamowite połączenie. Szkoda, że trwało to tylko rok (w latach 1988 - 1989). Marzę o poprowadzeniu podobnego programu, w którym artyści reprezentujący różne gatunki muzyczne graliby razem, a może nawet urządzali wspólne jam sessions.

Czy w czasach YouTube i wymieszania się wszystkich możliwych gatunków muzycznych jeszcze by to kogoś ekscytowało?

Reklama

Mam nadzieję, że tak. Największe emocje wzbudza przecież kawał dobrego, żywego grania. Dobrym przykładem jest zespół U2. Wystarczy spojrzeć na ich zarobki - ludzie wciąż chcą oglądać koncerty.

Jak to się stało, że z muzyka towarzyszącego gwiazdom stał pan artystą solowym?

Chyba miałem szczęście... Gdyby nie David Bowie, pewnie nie nagrałbym debiutanckiej płyty "Taking Off" (1975). Byłem z Davidem w trasie - promowaliśmy jego płytę "Dogs". Właściwie nie bardzo miałem ochotę wybierać się znów na koncerty, ale Bowie mnie namówił. No i przekonał mnie skład muzyków z Dougiem Rauchem, który był basistą Carlosa Santany. Ówczesny szef Warnera - Mo Ostin - był znajomym Johna Corta, producenta płyt zespołu Paul Butterfield’s Band. John poprosił Ostina, żeby posłuchał, jak gram, a temu się na tyle spodobało, że podpisał ze mną kontrakt. To były dobre czasy dla instrumentalistów w tej wytwórni - wcześniej podpisali kontrakty m.in. z gitarzystą George’em Bensonem i basistą Vitousem.

* David Sanborn (ur. 1946), jeden z najpopularniejszych saksofonistów na świecie. Wydał ponad 20 solowych płyt. Drugie tyle nagrał z innymi artystami. Laureat nagród Grammy, m.in. za płyty "Voyeur" (1982) czy "Double Vision" (1986). Swój ostatni krążek "Only Everything" z David Sanborn Trio będzie promować na wrocławskim festiwalu Jazz nad Odrą - koncert w piatek 5 marca w hali Wytwórni Filmów Fabularnych (ul. Wystawowa 1).