W swoim najnowszym filmie "Zabójczy numer" zmagasz się ze złem?
- Przyjąłem rolę Bossa, bo scenariusz wydał mi się bardzo interesujący. To prawda, że jest cokolwiek zawikłany, ale przez to bardzo ciekawy. Granie złego faceta jest zawsze dla aktora bardziej zabawne, a dla mnie takie propozycje zdarzają się rzadko. W skrócie - dwaj mafiozi Boss i Rabin są wrogami na śmierć i życie. Mieszkają obok siebie. Wzajemnie trzymają się w szachu, mają na swoim punkcie paranoję. Kiedy tylko jedne z nich wychyli czubek nosa, snajperzy drugiego już na niego czekają. Taka gra toczyła się między nimi przez lata. Wszyscy wiedzą o konflikcie pomiędzy Rabinem i Bossem, więc kiedy syn Bossa zostaje zamordowany, nie ma wątpliwości, kto za tym stoi. Boss potrzebuje pomocy, aby się zemścić i wzywa najlepszego specjalistę - Goodkata.

Reklama

Film jest dla ciebie psychologiczną terapią?
- Rzeczywiście można patrzeć na aktorstwo jak na rodzaj terapii, szczególnie gdy gra się negatywnych bohaterów. Wtedy można z siebie wylać całą złość i truciznę, oczyścić organizm. Nie wiem, jak to jest ze mną, bo ja z wielką łatwością wchodzę i wychodzę z postaci, którą gram. Mogę powiedzieć, że rozstaję się z graną postacią, gdy tylko schodzę z planu.

Musiałeś w życiu słyszeć nieraz opinie "Morgan, jesteś geniuszem". Uwierzyłeś w to?
- Nie. Słyszałem na swój temat różne komplemety i przyznaję, że to jest miłe. Tak się składa, że mam swoje wzorce, do których chciałbym równać, ale sam nie jestem wzorcem. Ludzie mogą chwalić mnie jak chcą, i wszystko jest dobrze, o ile sam nie wierzę w to, co o mnie piszą. nie jestem najwspanialszym aktorem i nie ma kogoś takiego, jak najwspanialszy aktor na świecie.

Cały wywiad z Morganem Freemanem przeczytasz w dzisiejszym DZIENNIKU.