Krzysztof Jarosiński: Podobno to widzowie namawiali pana do wyreżyserowania drugiej części wielkiego hitu "U Pana Boga za piecem".

Jacek Bromski: Niespecjalnie przepadam za kontynuacjami. Być może dlatego tak długo wzbraniałem się przed realizacją drugiej części "U Pana Boga za piecem". Ta decyzja musiała we mnie nabrzmieć, poczułem, że jest taka potrzeba chwili. Jednak pierwsza część filmu przerosła nasze oczekiwania i stała się trochę mitem, a trochę czymś, do czego ludzie się odwołują. Widzowie odebrali ten obraz jako opowieść o miejscu idealnym, w którym panuje porządek boski i naturalny i nie ma
tu mowy o przypadku, a tradycja jest jedną z podstawowych wartości. Życie na prowincji jest dla nas punktem odniesienia i wzorem zachowania pewnych wartości w stanie nietkniętym. Publiczność chce oglądać filmy, które mają uspokajające i polepszające samopoczucie działanie."U Pana Boga za piecem", coś takiego w sobie miało. Atmosfera, magiczność miejsca, które nam się udało stworzyć i pokazać w filmie, działa na emocje. Chciałbym, żeby w tej drugiej części również znalazła się ta magia, coś nieuchwytnego, czego nie da rady napisać w scenariuszu i dialogach.

Tytuł drugiej części brzmi "Terminator" i budzi oczywiste skojarzenia. Ma budzić?

Polski terminator to człowiek, który przychodzi do mistrza uczyć się zawodu. Zaś amerykański to ten, który wszystkich wykańcza. U nas terminator będzie polski. To adept po szkole policyjnej. Miał słabe stopnie ze strzelania i teorii. Chcieli go wyrzucić ze szkoły, ale ktoś się bał zepsuć statystyki, więc jednak przyznano mu dyplom i wysłano do miejsca, gdzie są najmniejsze wskaźniki przestępczości, czyli do Królowego Mostu.

Czyli ten błogi spokój panujący w "U Pana Boga za piecem", nie zostanie zakłócony?

Zostanie, ale wszystko wróci do normy. Niestety, w tym samym czasie co policjant nieudacznik we wsi pojawia się mafioso, który w zamian za wolność stał się świadkiem koronnym i zeznawał przeciwko swoim kolegom po fachu. Centralne Biuro Śledcze dało mu nowe życie, tyle że na Podlasiu. Widzowie nie mają o co się martwić, za dużo tej kryminalności nie będzie. Ale coś przecież musi ciągnąć akcję. Sama sielska atmosfera nie wystarczy.

Poprzednia część zawierała porządną dawkę humoru. W pamięci pozostały chociażby sceny z udziałem księdza wysyłającego na pagery parafian rozkazy z liczbą zdrowasiek do odmówienia... Teraz nie ma już pagerów, ale widzowie będą oczekiwać równie dowcipnych historii. Ma pan takie w zanadrzu?

Oczywiście, mam je w scenariuszu. Przecież to komedia. Ksiądz nadal będzie kluczową postacią filmu, z tym że teraz prowadzi swoistą listę przebojów według częstotliwości popełnianych grzechów. Co niedzielę z ambony prezentuje tę listę. Mówi na przykład: "Dzisiaj nie cudzołóż spadło na trzecie miejsce. Nic dziwnego, bo przecież nie ma z kim cudzołożyć". Księdza gra Krzysztof Dzierma, kompozytor z białostockiego Teatru Lalek. Tak jak w poprzedniej produkcji zagrają
jego koledzy, aktorzy z Białegostoku: z Teatru Lalek, z Dramatycznego i Wierszalina. Przyjezdnych grają aktorzy z Warszawy. Emilian Kamiński gra świadka koronnego Bociana, a Wojtek Solarz, aktor warszawskiego Teatru Narodowego, niezwykle utalentowany młody artysta terminatora Mariana Cielęckiego. To jego debiut filmowy.

Na planie praca wre, tymczasem pana poprzedni film "Kochankowie Roku Tygrysa" zrealizowany w Chinach wciąż nie trafił do kin. Czy jest aż
tak zły, że obawia się go pan pokazać?

W Chinach uzyskał najwyższe oceny. A w Polsce wejdzie do kin już 31 sierpnia. Wiosną premiera nie była możliwa ze względów technicznych. Film był w całości realizowany w Chinach, ze względów proceduralnych i cenzuralnych musieliśmy skleić negatyw i zrobić kopie właśnie tam. Potem sześciokrotnie interweniowała cenzura...

Wygrał pan z cenzurą?

Propozycje cenzorskie były bezmyślne i bezduszne, co przecież dobrze znamy i z naszej historii. Napisałem do chińskiego ministra kultury, poruszyłem niebo i ziemię. Pomógł mi też bardzo ambasador Chińskiej Republiki Ludowej w Polsce. Może udało mi się zrobić coś dobrego również dla chińskich filmowców, bo pierwszy raz w historii chińskiej kinematografii cenzura odpuściła... Ostro zareagowałem i udało się.

A w przypadku "U Pana Boga za piecem" nie boi się pan cenzury?

W Polsce nie ma cenzury.

A artyści narzekają.

Poprzedni film bardzo się nie spodobał dziennikarzom "Naszego Dziennika". Na jednym z pokazów doszło nawet do awantury. Podeszła do mnie pani i powiedziała, że to skandal, iż pokazuję księdza goniącego kury na bosaka. Idiotyzm jest wszędzie, w każdej grupie społecznej. Ten film na pewno też spotka się z atakami. Bo to przecież satyra skierowana w całe społeczeństwo.

A w kogo najbardziej?

Jedno z głównych pytań, które mój bohater ksiądz sam sobie zadaje, brzmi: Czy ważniejszym jest kultywowanie tradycji za wszelka cenę, czy też otwieranie się na postęp? Ksiądz ma różne wątpliwości. Zastanawia się, czy sam słusznie hamuje ten postęp, bo chociaż postęp jest dla ludzi dobry, a z drugiej strony kotły elektryczne w piekle to też jest postęp techniczny właśnie...

Jak długo pisał pan scenariusz?

Prawie rok. Jeszcze coś czasami dopisuję. Może po tym chińskim filmie wyczyściłem się z polskich elementów i łatwiej było mi pisać scenariusz osadzony w bardzo polskich realiach. Teraz, pierwszy raz w historii polskiej kinematografii, robimy serial telewizyjny bez udziału telewizji. Telewizja scenariusze przeczytała,
wszystko zaakceptowała, ale kiedy doszło do kwestii finansowych, to na serial kosztujący sześć milionów złotych chciała dać trzy. Jest w tej TVP jakaś postępująca arogancja wobec filmowców i niezależnych producentów. Na razie nowy prezes kosiarkę trzyma zbyt wysoko...

Czy wobec tego "Terminatorem" dotknie pan tego, co się teraz w Polsce dzieje?

Oczywiście. W jakimś sensie moi bohaterowie są odzwierciedleniem naszego społeczeństwa z jego wadami i zaletami, to przecież prawo satyryka... W tle pojawia się na przykład kampania wyborcza burmistrza, bo burmistrz chce być wybrany na czwartą kadencję.

Z jakiego ugrupowania?

Cały czas się zastanawia. Mówi: Muszę być z jakiejś partii. Podwładni informują go, że przecież nie ma tu żadnej partii. A on odpowiada: To dobrze, niech będzie tylko ta inna. Zastanawiają się nad nazwą i proponują Partię Chrześcijańsko-Narodową, bo nazwa dobrze brzmi.

Czy na tę fabułę widzowie będą czekać też tak długo, jak na "Kochanków Roku Tygrysa"?

Nie, zdjęcia skończymy w połowie października i mam nadzieję, że wiosną przyszłego roku "Terminator" trafi do kin.























































Reklama



Jacek Bromski (ur. 1946), reżyser, scenarzysta i producent filmowy. Autor m.in. "Zabij mnie, glino", "Kariery Nikosia Dyzmy" i serialu telewizyjnego "Kuchnia polska". Laureat nagrody głównej festiwalu w Mar del Plata za film "To ja, złodziej".