Ewa Smolińska-Borecka: Przez kilka lat polscy wielbiciele pana talentu byli skazani na powtórki w kinie i telewizji. Wkrótce będzie można wreszcie zobaczyć pana w nowych filmach.
Wojciech Pszoniak
: Przed wakacjami skończyłem pracę na planie filmu bdquo;Nadzieja”. Bardzo dobry scenariusz Krzysztofa Piesiewicza, bardzo dobry reżyser – Stanisław Mucha, wybitny dokumentalista, absolwent szkoły teatralnej w Krakowie, ktoacute;ry od wielu lat mieszka w Niemczech. Zdjęcia robił jeden z najlepszych operatoroacute;w, wspaniały artysta, ktoacute;rego uwielbiam – Krzysztof Ptak, autor zdjęć między innymi do bdquo;Mojego Nikifora”. Wierzę, że powstanie bardzo interesujący, piękny i mądry film.

A czym pana skusił Maciej Dejczer, że mimo niechęci do seriali zgodził się pan zagrać w drugiej części serialu amp;bdquo;Oficerowie”?

- To nie jest serial, ale film w odcinkach. Rola, ktoacute;rą zaproponował reżyser, wydała mi się ciekawa. Dlatego uznałem, że powinienem ją przyjąć, chociaż w maju i czerwcu byłem bardzo zajęty, bo poza zdjęciami do wspomnianego już filmu bdquo;Nadzieja” występowałem w Teatrze Wspoacute;łczesnym i nagrywałem dla II Programu Polskiego Radia powieść bdquo;Stracone złudzenia” Honoreacute; de Balzaca.

Czy w rozpoczynającym się sezonie teatralnym zagra pan w nowym przedstawieniu?

- Może. I w zależności od moich zagranicznych planoacute;w będę reżyserował bdquo;Zemstę” Fredry w warszawskim teatrze Montownia. Nadal będę grał w spektaklu bdquo;Wasza Ekscelencja” i wroacute;cę do bdquo;Belfra!” Jean-Pierrersquo;a Dopagnersquo;a.

Do amp;bdquo;Belfra!”?! Myślałam, że ten monodram umarł.

- Otoacute;ż nie. Na jakiś czas przerwałem granie z powodu braku czasu. Zaskoczyła mnie reakcja widzoacute;w na ten tekst, bo zdaję sobie sprawę, że nie jest on łatwy. Mam prawdziwą satysfakcję, bo jeśli ktoś płaci za bilet i siedzi na widowni poacute;łtorej godziny, to nie z powodu moich pięknych oczu. Na tak zwanej prowincji publiczność jest znakomita. Moacute;j spektakl jest przyjmowany wspaniale.

Nowy sezon mamp;oacute;gł pan też rozpocząć jako szef teatru. W maju zaproponowano panu objęcie stanowiska dyrektora artystycznego Teatru Polskiego we Wrocławiu. Wahał się pan przez miesiąc i odmamp;oacute;wił. Nie kusiła pana ta propozycja?

- Kusiła, bo to była poważna oferta, a Wrocław jest poważnym miastem. Kierować czy nie Teatrem Polskim? – to nie była łatwa decyzja. Nie mogłem postąpić pochopnie, bo mi szkoda życia na nietrafne posunięcia. Nigdy wcześniej nie brałem tego pod uwagę, że moacute;głbym zostać dyrektorem teatru. Nie wchodziło to w zakres moich zainteresowań. To by kompletnie zmieniło moje życie artystyczne i osobiste. Pracuję w Polsce i na Zachodzie, mieszkam w Warszawie i Paryżu, mam zobowiązania artystyczne. A teatru nie można prowadzić przez telefon. Szczegoacute;lnie, że w tym teatrze są trzy sceny.

Przecież pan lubi wyzwania.

- Lubię. Jeśli się czegoś podejmuję, bez reszty się temu poświęcam. Musiałbym prowadzić trzeci dom – we Wrocławiu, bo dojeżdżanie z Warszawy nie wchodzi w rachubę, kiedy pociągiem jedzie się pięć godzin. Kierowanie teatrem to zobowiązanie na minimum trzy sezony. Przez pierwszy rok trzeba wszystko organizować na nowo, drugi rok to przygotowanie repertuaru, a dopiero w trzecim widzi się efekty swojej pracy. Trzy lata to dla mnie bardzo dużo, bo nie mam trzydziestu lat. Choć z drugiej strony propozycja była bardzo kusząca, bo moacute;głbym wykreować swoacute;j teatr.

W latach 80. i 90. był pan w Polsce rzadkim gościem. Mnamp;oacute;stwo czasu spędza pan w swojej drugiej ojczyźnie – Francji. Ostatnio ramp;oacute;wnież część lata. Ten miesiąc to były wakacje czy też czas wypełniony pracą?

- Odpoczywałem na Korsyce, na ktoacute;rej spędzam wakacje od ponad dwudziestu lat.

Wramp;oacute;cił pan wprost na scenę. W warszawskim Teatrze Wspamp;oacute;łczesnym pierwszym spektaklem po letniej przerwie było przedstawienie amp;bdquo;Wasza Ekscelencja”, w ktamp;oacute;rym gra pan głamp;oacute;wną rolę.

- W tym przedstawieniu występuję gościnnie od stycznia. Sztukę wyreżyserowała Izabella Cywińska, ktoacute;ra zaadaptowała na scenę powieść Fiodora Dostojewskiego bdquo;Wieś Stiepanczykowo i jej mieszkańcy”.

Wyobraża pan sobie, że ktamp;oacute;regoś dnia przestaje być aktorem?

- Często powtarzam, że nie muszę być aktorem do końca życia. Sztuka aktorska to sposoacute;b myślenia o życiu, o świecie, o ludziach. Pozwala ona często wejść w świat, do ktoacute;rego zwykły człowiek nie ma dostępu, na przykład świat Szekspira, Dostojewskiego, Czechowa itd. Sztuka aktorska jest fascynująca, daje szansę aktorowi wniknięcia w drugiego człowieka.

Kiedyś powiedział pan, że życie składa się w całość zaramp;oacute;wno z radości jak i bamp;oacute;lu. I właśnie dzięki tym nieprzyjemnym doświadczeniom można zbliżyć się do czegoś, co jest wielkie, interesujące. To znaczy, że nie ucieka pan przed przykrościami?

- Uciekam, jak wszyscy. To instynkt. Uważam jednak, że pozwalają one docenić życie, są potrzebne. Nie ma człowieka, ktoacute;ry nie doznał boacute;lu. Rodzimy się z krzykiem. Cierpimy, bo dostaliśmy klapsa od matki, przewroacute;ciliśmy się, rozbolał nas brzuch, mamy gorączkę... Z natury rzeczy człowiek świadomie nie dąży do własnego nieszczęścia. Jednak Pan Boacute;g w jakimś celu wymyślił cierpienie. Przeżywałem trudne chwile, ktoacute;re nierzadko potem okazywały się ważne i cenne dla mnie.

Może pan wyjawić, jakie to były momenty? Czy była jednym z nich – z perspektywy czasu – konieczność opuszczenia po wojnie Lwowa przez pana rodzinę?

- Nie pamiętam tego okresu, bo miałem zaledwie trzy lata. W mojej pamięci są tylko poszczegoacute;lne obrazy, na przykład w czasie bombardowania zbiegaliśmy do piwnicy. Straciliśmy wszystko. Uratowały się drobiazgi: jakaś lampa, popielniczka ojca... Pamiętam podroacute;ż ze Lwowa do Gliwic w bydlęcych wagonach. I niewesołe życie w Gliwicach, bo rodzice – przed wojną zamożni – musieli zaczynać wszystko od nowa. Brakowało pieniędzy. Myślę, że gdybym miał inne warunki, byłbym innym człowiekiem i innym aktorem. Tak więc można powiedzieć, że jest to jakieś dobro, ktoacute;re otrzymałem.

Przesiedlenie, utrata majątku rodziny... Czy w efekcie tych przejść być może nie przywiązuje się pan do miejsc, do damp;oacute;br materialnych?

- Jestem tułaczem, nomadem. Pierwszym miastem, ktoacute;re uważam za swoje, jest Paryż. Nie czułem się ani gliwiczaninem, ani krakowianinem, ani warszawiakiem. Czuję się paryżaninem. Paryż to moje miasto. A czy przywiązuję się do doacute;br materialnych? I tak, i nie.

Odczuwa pan lęk przed biedą?

- Po wojnie w Gliwicach byliśmy biedni, ale nędzy nie przeżyłem. Czasem matka posyłała mnie do sąsiadki, by pożyczyć jajko. Ale nie boję się biedy. Dziś zawsze muszę mieć pełną lodoacute;wkę.

Gdy zmarł pana tata, był pan nastolatkiem. Ta tragedia była punktem zwrotnym?

- Kiedy chłopak ma 13 lat i umiera jego ojciec, to jest bardzo dramatyczna sytuacja. Z dnia na dzień musiałem stać się dorosłym.

Jako 13-letni chłopiec zgłosił się pan do wojska. Dwa lata grał pan w orkiestrze wojskowej. Potem porzucił wojsko, uznając, że tam pan szczęścia nie znajdzie. Już wtedy wiedział pan, co jest pana powołaniem?

- Nastoletni chłopak nie rozumie takiego słowa jak powołanie. Początkowo sądziłem, że zostanę muzykiem i zacząłem naukę gry na oboju w liceum muzycznym w Bytomiu. Po trzech latach stwierdziłem, że nie chcę być oboistą. Zacząłem się uczyć w liceum ogoacute;lnokształcącym dla pracujących. Żeby zarobić na życie, byłem laborantem na Wydziale Budownictwa Żelbetowego na Politechnice Śląskiej w Gliwicach. Roacute;wnocześnie żeglowałem, grałem na saksofonie, bawiłem się w teatr, pisałem wiersze, latałem na szybowcach. Te moje pasje dawały mi poczucie wolności.

Jak pan mamp;oacute;wi: bawił się pan w teatr. Nagle poczuł pan, że powinien wybrać sztukę aktorską?
- Dochodziłem do tej decyzji powoli. Występowałem w teatrze amatorskim, potem w studenckim. W 1964 roku rozpocząłem studia w szkole teatralnej w Krakowie. Cztery lata poacute;źniej zaangażował mnie Zygmunt Huuml;bner, oacute;wczesny dyrektor Teatru Starego w Krakowie.

Co pan czuł, kiedy stanął na deskach jednego z najlepszych teatramp;oacute;w w Polsce i grał w amp;bdquo;Klątwie” reżyserowanej przez Konrada Swinarskiego? Dumę?

- Tak. Roacute;wnież radość, że mogę być aktorem w tak wspaniałym teatrze i pracować z tak wybitnym reżyserem. A potem także z Wajdą, Huuml;bnerem.

Nigdy nie myślał pan, że z tym teatrem chciałby się związać na całe życie?

- Nie wyobrażam sobie, abym moacute;gł całe życie grać na tej samej scenie i przez kilkadziesiąt lat przychodzić do tej samej garderoby. To nie zgadza się z moim charakterem. Przez ponad dwadzieścia lat nie byłem na stałe zaangażowany w żadnym teatrze. Dzięki temu miałem luksusową sytuację i zgodnie z własnym uznaniem mogłem przyjmować lub odrzucać otrzymywane propozycje.

Dziś, blisko cztery dekady od przedstawienia dyplomowego i ponad 40 lat od debiutu filmowego, uważa pan, że sztuka aktorska to był dobry wybamp;oacute;r?

- Sądzę, że jestem na swoim miejscu. Mam nadzieję, że widzowie oraz ludzie, ktoacute;rzy ze mną pracują, też tak uważają. To istotne, by człowiek czuł się potrzebny, miał przekonanie, że wykonuje rzeczy mądre. I robił coś, aby ten świat był lepszy.

Są aktorzy, ktamp;oacute;rzy byli dla pana wzorami?

- Sam proacute;buję precyzować swoacute;j świat artystyczny. Mam swoje wzory moralne, intelektualne, artystyczne.

A z kim pan rywalizuje?

- Jedynie sam ze sobą.









































Reklama



Wojciech Pszoniak (ur. 1942), jeden z najwybitniejszych polskich aktorów filmowych i teatralnych. Stworzył wielkie keacje w filmach Andrzeja Wajdy („Ziemia obiecana”, „Wesele”. „Piłat i inni”, „Korczak”). Grał również w filmach Filipa Bajona, Agnieszki Holland, Piotra Szulkina oraz licznych produkcjach francuskich. W 1975 roku otrzymał na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych nagrodę za najlepszą główną rolę męską (w „Ziemi obiecanej”). Jest także laureatem nagrody festiwalu w Montrealu za rolę Robespierre’a w „Dantonie”.