O książce prof. Michała Pawła Markowskiego wypowiedziałam się negatywnie jakieś trzy lata temu, i to w „Gazecie Wyborczej”, ale Pan Bóg nierychliwy, i inwektywy zaczęły się dopiero, od kiedy prof. Markowski pisze felietony w „Tygodniku Powszechnym”. I tak mam w ostatnim czasie zaszczyt być bohaterką średnio trzech na cztery felietony tego bezlitosnego obserwatora współczesnej Polski (z przerwami, które profesor robi, żeby poświęcić uwagę Antoniemu Liberze). Ciekawe, że nie budzi to jeszcze zdziwienia redaktorów pisma oraz jego czytelników, bo w końcu – zwracam na to uwagę bez fałszywej skromności – są jednak ważniejsze osoby polskiego życia publicznego niż Magdalena Miecznicka („dziewczynka” o „uroku komsomołki”, jak pisze ze znawstwem profesor). Zresztą, zapisuję te spostrzeżenia głównie z myślą o chwili, kiedy działalność felietonistyczna profesora Markowskiego na łamach „Tygodnika” zaowocuje książką. Gdyby się bowiem tak zdarzyło, że dzieło będzie musiało nosić podtytuł „felietony o Magdalenie Miecznickiej”, tak jak poprzednie nosiło „felietony metafizyczne”, znajdę się w nie lada kłopocie, recenzując je dla „Dziennika”.
To osobiste doświadczenie chwytów retorycznych polegających na próbie zdyskwalifikowania bez argumentów ad rem, za to z obfitością argumentów ad personam, sprawiło, że zadałam sobie pytanie: czy możliwe jest dzisiaj niezależne mówienie o literaturze, czy też każdy, kto ośmieli się wyrazić jakiś sąd choć odrobinę kontrowersyjny, zostanie szybko spacyfikowany za pomocą takich właśnie praktyk, i przerzuci się na kolekcjonowanie znaczków albo pisanie pochwalnych glos do dzieł zebranych Michała Pawła Markowskiego oraz Kingi Dunin – czyli tzw. silnych osobowości naszej rzeczywistości intelektualnej, które w razie czego potrafią (panią Kingę Dunin proszę o wybaczenie metafory) przyłożyć po mordzie. Krótko mówiąc, czy musimy ulec przemocy w debacie intelektualnej? Moje intencje doskonale zrozumiał Cezary Michalski w eseju o wiele mówiącym tytule „Stan natury w polonistyce”, gdzie dowodził, że zgoda na uleganie przemocy to skutek odmowy ulegania autorytetowi jakichkolwiek wartości. W świecie bez reguł swoje reguły ustala najsilniejszy – o czym wie każdy, kto przeczytał „Władcę much”. A więc, oto pierwsza z kwestii podnoszonych w naszej dyskusji – kwestia niedotycząca tylko krytyki, bo, jak zauważyła Marta Wyka, temperatura debaty w „Dzienniku” wzięła się częściowo stąd, że pod pozorem rozmowy o kondycji krytyki mówiliśmy w gruncie rzeczy o drażliwych sprawach polskiego dyskursu intelektualnego.
Ale, jeśli pozostać przy tragicznej historii opisanej przez Goldinga, znajdujemy się w Polsce gdzieś w środku książki, kiedy już stłuczono okulary Piggy’ego i zaraz w ślad za okularami pójdzie jego czaszka – tak przynajmniej wynika z tekstu Macieja Urbanowskiego, który korzenie przemocy, o której pisze Michalski, widzi w monopolu jednego środowiska. Urbanowski ma pewnie na myśli środowisko „Gazety Wyborczej”, i jasne jest, że hegemonia jednego „ośrodka władzy medialnej” – zgodzi się z tym na pewno także wielu redaktorów „Gazety” – prowadzi zwykle do serwilizmu i innych patologii, bo ludzie zwyczajnie boją się mieć inne zdanie. Dlatego Urbanowski nawołuje do „decentralizacji polskich instytucji i umysłów”. Oczywiście, na miejsce jednego hegemonicznego środowiska powstać może inne, i jeśli tylko nadejdzie dzień, kiedy na anatemę będzie się narażał ten, kto napisze negatywnie o prozie Mackiewicza, będzie się trzeba znowu zbuntować. Na razie jest to jednak perspektywa raczej egzotyczna. Markowski widocznie nie zdaje sobie z tego sprawy, skoro radzi mi, żebym celem potwierdzenia własnej niezależności, skrytykowała książki Herlinga-Grudzińskiego albo Mackiewicza. Akurat ci pisarze dostawali potężne baty przez większość swojego życia, więc prof. Markowski spóźnił się ze swoją niezależnością sądu. Jeśli będę uważała, że ich książki zasługują na krytykę, zrobię to jednak spokojnie na łamach „Dziennika” – a tymczasem profesorowi Markowskiemu proponuję, żeby w „Tygodniku Powszechnym” poostrzył sobie pióro na, dajmy na to, reportażach Ryszarda Kapuścińskiego albo wierszach Karola Wojtyły czy Wisławy Szymborskiej. A potem porównamy siniaki. Także Kinga Dunin w swoich felietonach ciągle bije na alarm, że oto zapanowała „kartoflana”, jak pisze, hegemonia, i sądząc z dramatyzmu jej głosu, można by pomyśleć, że dobywa się on z dziury w skale, a nie z ogromnie popularnego dodatku wielkonakładowej gazety. Czy jest to tylko zabieg retoryczny, czy pani Dunin faktycznie jeszcze nie zdała sobie sprawy, że jest w gruncie rzeczy wyrazicielką głosu inteligenckiego salonu, i wszelki głos indywidualistyczny będzie jej raczej przeciwny – ponieważ indywidualizm jest ze swej natury antysalonowy? Drugim problemem w krytyce, po „stanie natury”, jest więc hegemonia jednego środowiska, która powoduje, że „tylko werbalnie ceni się takie wartości jak „inność” czy „różnica”, w praktyce marząc o świętym spokoju, jednomyślności” – jak napisał Urbanowski. Trzecia poruszana kwestia brzmi więc: dla zdrowia krytyki konieczny jest pluralizm środowiskowy i ideologiczny. Dopiero w takim wypadku będą mogły się toczyć barwne spory pomiędzy opcjami, jak w dwudziestoleciu międzywojennym, i powstawać ostre pamflety, do których wzdychają dyskutanci.
Sądzę jednak – wbrew Markowskiemu, Urbanowskiemu i Andrzejowi Skrendzie, że potrzeba jeszcze prawdziwej niezależności – także od wszelkich, nawet najbardziej pluralistycznych środowisk. Jeśli bowiem zgodzimy się z taką definicją krytyki, jaka wynika z tekstów Marty Wyki, Juliana Kornhausera i Włodzimierza Boleckiego – że krytyka jest twórczym mówieniem o świecie poprzez książki pisane przez innych – to właśnie indywidualny, a nie środowiskowy głos okazuje się szczególnie cenny. Żyjemy w czasach profesjonalizmu, nasi koledzy w różnych firmach i bankach nie mają prawa zlecać projektów firmie szwagra, jeśli firma ta nie złożyła najlepszej oferty, urzędnicy dostają po łapach za zatrudnianie ludzi z klucza partyjnego albo rodzinnego – ale w naszej własnej grupie zawodowej zgadzamy się na skrajny nieprofesjonalizm i kumoterstwo? Andrzej Skrendo i Michał P. Markowski starali się uzasadnić taki nieprofesjonalizm za pomocą sofizmatów zaczerpniętych – co zauważył Tomasz Bocheński – z negatywnych przykładów zawartych w moim tekście. Markowski przeprowadził więc paralelę pomiędzy zależnością od środowiska a zależnością od wyznawanego systemu wartości – pokazując, że Tomasz Burek, będąc krytykiem niezależnym w tym sensie, że nikt mu nie dyktuje tego, co ma napisać, jest jednak zależny, bo wyznaje pewien system wartości. Wyobraźmy sobie menedżera, który na rozprawie sądowej tak by tłumaczył, dlaczego bierze łapówki: chciałem podejmować decyzje niezależnie, ale uświadomiłem sobie, że nawet jeśli uda mi się uniezależnić od łapówek, to ciągle będę zależny od reguł zarządzania – a więc było nie było, od czegoś zależny będę. A skoro tak, to nie ma znaczenia, czy biorę łapówki, czy nie.
Markowski pisze, że nie zgadza się, „że ideałem, do którego powinniśmy dążyć, jest krytyk bezwzględny, chlastający publicznie wszystko to, co niedobre” – bo taki krytyk natychmiast popadnie w samotność. Niewątpliwie, istnieje takie zagrożenie, ale przecież to jest właśnie nasz zawód. Jeśli nasi znajomi nie potrafią zrozumieć, e chcemy po prostu dobrze wykonywać swój zawód, to już ich problem. Krytyka literacka, jak wszelka debata publiczna, to chodzenie po linie. Jeśli chce się to robić tylko pod warunkiem, że lina zawiśnie na poziomie kostek, to oczywiście można – ale istnieje obawa, że publiczności nie bardzo będą takie popisy interesować. Nieprofesjonalizm polegający na uzależnieniu własnych sądów estetycznych od koterii i ideologii to już trzeci problem, o którym pisano w debacie.
Ale, jak przekonuje Bolecki, bliźniaczym rodzajem nieprofesjonalizmu jest uzależnienie własnych sądów od teorii uniwersyteckich. Teza, że krytykę zabiły uniwersytety, w ustach profesora uniwersytetu brzmi nieco obrazoburczo. Czy Bolecki snuje idealistyczny projekt uniwersyteckich nauk humanistycznych, widząc w nich wierne odbicie nauk przyrodniczych, to znaczy takich, gdzie nauka nie jest tworzeniem, ale odczytywaniem znaków dawanych nam przez rzeczywistość? W takim razie znajduje się na antypodach dzisiejszego postmodernistycznego myślenia o nauce, gdzie, jak nam to przypomnieli niedawno Jean Bricmont i Alan Sokal w książce „Modne bzdury”, nawet nauki przyrodnicze uważane są za względne i zależne od twórczej osobowości naukowca – a co dopiero nauki humanistyczne, gdzie rządzi całkowita dowolność i nawet pisownia słowa „żaba” jest kwestią niepewną i dyskusyjną. Dla Boleckiego jest całkiem na odwrót: nie tylko teoria względności i pisownia „słowa żaba”, ale i słuszność interpretacji literackiej są weryfikowalne, ponieważ są odczytywaniem czegoś, co istnieje obiektywnie. Stąd fundamentalna różnica pomiędzy wszelką nauką, w tym nauką o literaturze, a twórczością, która ma być nie obiektywnym odczytywaniem istniejącego, ale tworzeniem całkiem nowego i subiektywnego. Myślenie to idzie więc na przekór modnym ideom o nauce. Ale, jeśli odbieramy ten tekst jako niezwykły pod piórem profesora, to także dlatego, że przyzwyczailiśmy się pierwiastkowi twórczemu nadawać pozytywną konotację. I jeśli naukowiec mówi wprost, że naukowość nie wymaga „twórczości”, w przeciwieństwie do krytyki, czujemy w tym heroiczny masochizm i radykalne poniżenie nauki i wywyższenie krytyki. Byłaby to wtedy ukryta krytyka naukowości jako takiej, i znaczyłaby, że serce Boleckiego, profesora i pedagoga uniwersyteckiego, w Gombrowiczowskiej antynomii pomiędzy nauką i sztuką jest po stronie sztuki? W każdym razie Bolecki traktuje teorię naukową jako coś dla krytyki równie ograniczającego jak ideologia. I faktycznie, o tym, jak bardzo teoria podobna jest do ideologii, świadczy dzisiejsze literaturoznawstwo, gdzie rozmaite gay czy gender studies oraz dyskursy postkolonialne są przede wszystkim sposobem uprawiania polityki (widać to doskonale na przykład w amerykańskich odczytaniach Gombrowicza).
Dopiero kiedy zdamy sobie sprawę z tych czterech ograniczeń dzisiejszej rozmowy o literaturze: ze „stanu natury”, z hegemonii jednej opcji, z dwuznacznej roli środowiska oraz uniwersytetu, może się zacząć prawdziwa praca krytyka: dyskusja o świecie poprzez lekturę. Mimo przeszkód ze strony popkultury, na które w naszej debacie zwracali uwagę Kornhauser i Skrendo, w krytyce pod tym względem „nic się od czasu Irzykowskiego nie zmieniło” (pisał Tomasz Bocheński): jest ona nadal, podobnie jak literatura, rozmową o świecie.
A dyskusja o świecie poprzez lektury łączy się z budowaniem własnej wizji świata. Na koniec więc kilka słów o możliwości dwóch wizji: konserwatywnej i emancypacyjnej – skoro tyle się o nich w tej dyskusji mówiło. Cezary Michalski pisał o „demestryzmie” Tomasza Burka, który wybrał idee konserwatywne, ponieważ zraził się do prostackich wykorzystań wolności w polskiej literaturze i humanistyce. Czy Burek wierzy w prawdy, które głosi? Czy też, jak de Maistre opisywany przez Michalskiego, głosi je dla dobra człowieka, sam już w nie nie wierząc? Czy jest więc jak Witold Gombrowicz, który, choć nie wierzył w Boga i głosił emancypację jednostki, w pewnym momencie uznał, że jednostka zdolna jest do rzeczy tak strasznych, że poszczucie jej od czasu do czasu Bogiem czy inną wartością nie byłoby takim złym rozwiązaniem? Wybór pomiędzy konserwatyzmem a emancypacją jest być może naszym najbardziej pierwotnym wyborem estetycznym, którego dokonujemy, decydując, czy w fichteańskim spotkaniu „ja” ze światem to „ja” ma rację, czy świat. Czy – jak Gombrowicz – przeczuwamy w naturze ludzkiej skazę, i dlatego, z nieufności, poddajemy człowieka ograniczeniom – czy raczej wierzymy optymistycznie w triumfalny pochód ludzkiego „ja”? Niektórym bliższa jest opcja emancypacyjna, i wtedy stają się na przykład feministkami, jak Jelinek. Ale innym opcja emancypacyjna wydaje się bardziej zafałszowana, a wiara w człowieka utopijna – i dlatego szukają w literaturze raczej pokornej opowieści o grzechach i cierpieniach człowieka, a nie marszu triumfalnego wyzwolonego „ja”. Myślę, że tutaj przebiega prawdziwy podział na konserwatystów i progresistów w literaturze i krytyce literackiej – a znane nam podziały środowiskowe i ideologiczne najczęściej nie mają z nim nic wspólnego. Wśród przedstawicieli obu opcji znajdziemy bowiem armię hochsztaplerów, którzy bezrefleksyjnie wykorzystują istniejące idiomy emancypacyjny i konserwatywny, nie mając pojęcia, po której stronie leży ich własne serce, bo nigdy się nad tymi sprawami nie zastanawiali. A ponieważ w naszym świecie to dyskurs emancypacyjny króluje na salonach inteligenckich, właśnie jego język jest najłatwiej dostępny – i najbezpieczniejszy. Stąd takie zatrzęsienie różnych półfeministek, ćwierćgejów, podrabianych przeciwników pracy w korporacji, etc. Załapanie się na ten dyskurs jest dziś łatwe i intratne. I jeśli ktoś śmieje się z tych farbowanych lisów, nie znaczy to wcale, że odrzuca każdy przejaw dyskursu emancypacyjnego, bo może być zarazem wrażliwy na autentyczny, głęboki i indywidualny wybór emancypacyjny, taki jak u Jelinek czy Masłowskiej.
A zresztą, marny pisarz, ale zabawny felietonista francuski Frédéric Beigbeder przypomniał ostatnio na łamach miesięcznika „Lire” przykrą prawdę, że „żadne dziecko nie marzyło nigdy, że zostanie krytykiem literackim”. Dzieci marzyły co najwyżej, że będą pisarzami, ale życie nauczyło je pokory. Marne jest życie krytyka, skoro codziennie ledwo wstanie z łóżka, od razu musi iść na tak przykry kompromis – litował się Beigbeder, pewnie dlatego, że dostało mu się ostatnio od paru krytyków. Zresztą, kto z krytyków nie marzy, że kiedyś napisze prawdziwą – a nie tylko krytycznoliteracką – książkę? Nie dajmy się jednak zbić z tropu pisarskim złośliwościom i pamiętajmy, że zdarzali się ludzie, którzy pisali prawdziwe książki krytycznoliterackie, i taką samą dyskusję ze światem, jaką pisarze prowadzą w powieściach, prowadzili w esejach o książkach innych. Niewielu ich było, ale jednak.







Reklama