Spod jego ręki wyszło około 300 plakatów filmowych, teatralnych i artystycznych. Większość z nich od 1 grudnia można oglądać w Muzeum Plakatu w Wilanowie. To pierwsza tak duża wystawa użytkowych obrazów Starowieyskiego. W tym roku ten jeden z najbardziej znanych i zarazem krytykowanych polskich malarzy obchodzi 50-lecie pracy artystycznej.

JOANNA KIJOWSKA: 50 lat temu stworzył pan swój pierwszy ważny plakat – „Płaczący gołąbek pokoju”. Od tamtej pory powstało z górą 300 plakatów pana autorstwa, głównie filmowych i teatralnych. Dlaczego ta dziedzina sztuki tak pana wciągnęła?
FRANCISZEK STAROWIEYSKI: Byłem bardzo zapalony do robienia plakatów, bo mnie strasznie nudziły oficjalne wystawy okręgowe i ogólnopolskie. Wolałem, by moje prace wisiały na murach i słupach niż w salach, do których mało kto zagląda. Zresztą kończyłem Wydział Malarstwa, a nie grafiki. Uważam, że absolwenci grafiki nigdy nie byli dobrymi plakacistami... Pamiętam swoje początki. Poznałem Mieczysława Bermana – facet robił fotomontaże i dużo mógł. Lubił odkrywać młodych artystów. I odkrył mnie. Zlecił mi zrobienie plakatu do filmu radzieckiego "Poemat pedagogiczny". Za tę robotę dostałem podwójne honorarium i od razu zostałem uznanym plakacistą (śmiech). Później przez kilka lat moje pomysły były odrzucane i nie bardzo mogłem iść w tym kierunku, który mnie najbardziej pociągał, czyli tworzenia dziwności. Przejąłem się wobec tego rosyjskim plakatem z okresu rewolucji. Żałowałem, że Ruscy nie zrobili wielkiego westernu z tej swojej rewolucji... Dostawałem zlecenia, które mi do końca nie pasowały. Znalazłem na to sposób i zacząłem robić plakaty, które spełniały oczekiwania zleceniodawców i jednocześnie byłem z nich zadowolony. A w zasadzie w pewnym momencie przestałem myśleć o tych zleceniodawcach...

Żaden nigdy nie miał do pana pretensji?
Chyba nie. Wiele lat później obraził się tylko na mnie Tadeusz Różewicz za plakat do "Białego małżeństwa". Powiedział: "Mam takie znajomości w teatrze, że jak ty napiszesz sztukę, to ja zrobię plakat" i się roześmiał.

Jednak wydaje mi się, że artyście tworzenie plakatów podcina skrzydła. Nie czuł się pan nigdy ograniczony faktem, że pracuje na czyjeś zamówienie i musi pan swoim obrazem zachęcić odbiorców do obejrzenia filmu czy spektaklu?
Starałem się nie uznawać ograniczeń. Nie robiłem plakatów w stylu "cegły i różyczka” czy „bomba i ruiny". Zawsze interesował mnie człowiek. Co prawda wołałem gołego człowieka niż ubranego i to czasem budziło sprzeciw. W 1957 roku zrobiłem plakat do obrzydliwie ideologicznego filmu radzieckiego „Czterdziesty pierwszy”. Przedstawiłem na nim piękną aktorkę, zupełnie nagą. Spotkałem tę aktorkę, która podziękowała, że w końcu ktoś publicznie docenił jej ciało. Towarzysze radzieccy najpierw protestowali, ale w końcu dali za wygraną. A aktorka stała się na chwilę chucią narodu polskiego.

A pan skandalistą?
Nie. Nie zostałem skandalistą, bo później rysowałem znacznie bardziej obyczajne plakaty do rosyjskich filmów.

Słyszałam, że pozwalał pan sobie za to na mniej obyczajne techniki... To prawda, że namalował pan plakat pędzlem do golenia Marka Hłaski?
Prawda. Mieszkaliśmy wtedy razem. Musiałem szybko oddać skończony projekt, chwyciłem za ten pędzel i tak powstał plakat do radzieckiej fabuły „Złodziej”...

Nie miał pan wyboru, musiał pan być na usługach komunistycznej kinematografii?
Nie byłem na niczyich usługach! Robiłem plakaty, które teraz są cenione i wiszą na mojej wielkiej wystawie w Muzeum Plakatu. Rozmyślałem bardziej o moim świecie i nie zawracałem sobie głowy bolszewikami. W tym czasie też udało mi się zrobić plakat do brytyjskiego filmu „Ryszard III”. I po tym „incydencie” wyszukiwano dla mnie co dziwniejsze filmy. Zacząłem też tworzyć plakaty zapowiadające wystawy artystów, między innymi Barbary Pniewskiej czy Andrzeja Partuma.

A z jakiego powodu używał pan pseudonimu artystycznego Jan Byk? Szlacheckie nazwisko przeszkadzało panu robić karierę?
A gdzież tam. Na studiach dla zabawy tak się podpisałem na egzaminie, a potem tak sygnowałem swoje niektóre obrazy. Było szybciej niż "Franciszek Starowieyski".

Coraz częściej też angażował się pan w teatr, nie tylko jako plakacista. Czy bycie malarzem, autorem plakatów nie wystarczało panu i dlatego postanowił pan zająć się scenografią?
Moja przygoda z teatrem zaczęła się, kiedy ożeniłem się z Ewą Starowieyską, scenografką teatralną. Po 13 latach się rozwiodłem. Uważam, że zmarnowałem zbyt dużo czasu na teatr, bo poza Kantorem, Szajną i Grzegorzewskim nikt nic w teatrze wielkiego nie zdziałał. Próbowałem pracować z różnymi reżyserami i co będę ukrywał, po prostu nie szło się porozumieć. Był jeden – Andrzej Witkowski – ale niestety prędko mi umarł. On myślał kreatywnie, a nie ilustracyjnie. Przedstawienie musi wychodzić poza wymiary odczytywania tekstu. Pamiętam pracę nad „Wielkim człowiekiem do małych interesów” Fredry. Zaproponowałem, by na początku przedstawienia główny bohater wchodził przy pomocy pneumatycznych kul i coś przy ich mechanizmach naprawiał. Zostałem wyśmiany i uznany za wariata...

I wrócił pan do plakatu i malarstwa. Czy był taki moment w pana życiu, kiedy pan zrozumiał, jakimi metodami dotrzeć do widzów?
Nie, nie było. Wiedziałem jednak, że człowiek na plakacie najlepiej działa na odbiorców. Na ponad 200 plakatów zgromadzonych w Muzeum Plakatu tylko kilka nie przedstawia ludzi bądź ich elementów: twarzy, rąk, piersi. Jednak nigdy nie myślałem o tym, by dotrzeć swoimi plakatami do największej liczby osób. Uważam, że jak się zaczyna myśleć w imię człowieka, to się robi komunizm. Tak zwane myślenie po ludzku sprawia, że powstają najgorsze rzeczy. Bezmyślny humanizm do niczego nie prowadzi. Zdaję sobie sprawę, że na przełomie wieków XIX i XX ludzkość popełniła jakieś nieodwracalne błędy.

Dlatego pan otacza się rzeczami z XIX wieku i starszymi, a swoje obrazy i plakaty datuje na XVIII wiek?
Poza papierem, pędzlami i farbami w moim pokoju nie ma ani jednego przedmiotu nawet z XIX wieku. Wszystkie są zdecydowanie starsze.

Jednak można się do pana dodzwonić...
Mam telefon, ale starannie zamaskowany. Telewizor również. I dobrze żyje mi się w tym świecie, który sobie stworzyłem.

Słyszałam, że przez całe życie dąży pan do doskonałości...
Nie mam wystarczająco sprawnej ręki, by myśleć o doskonałości. Różnymi sposobami i popisami udaję precyzyjność. Tak naprawdę muszę się porządnie namęczyć, by zrobić coś precyzyjnie. Kiedy rysuję coś dla siebie, to jestem całkowicie wolny. Natomiast tworząc plakat, mam oczywiście w dupie poprawności polityczne, cenzurę obyczajową i inne tego rodzaju bzdury. Bardziej myślę o tym, że to, co stworzyłem, trafia do drukarni, jest przygotowane przez ludzi do druku i później powielane na tysiącach arkuszy papieru. To wszystko zmusza mnie do doskonalenia. Z drugiej strony wiem, że kiedy coś zaczynam poprawiać, to z reguły spieprzam.

Na wystawie pokazuje pan tylko 2/3 swoich plakatów. Reszta należy do tych spieprzonych?
W większości. A części z nich po prostu nie lubię. Według niektórych jestem też bardzo złym malarzem i nie zasługuję na żadne wystawy. W jednym z rankingów artystycznych przygotowanych przez pismo „Art&Business” znalazłem się w dziesiątce najgorszych polskich malarzy. Uplasowałem się na drugim miejscu za Dudą-Graczem, za mną był Mitoraj, a dalej Beksiński i Myjak.

I pana to obeszło? A wydawało mi się, że nie bardzo pana interesuje, co o panu piszą w gazetach.
Nie lubię czytać, bo to idiotyczne zajęcie. Przeczytałem jednak wszystko, co trzeba. Znam dziesiątki wierszy na pamięć po polsku, łacinie, francusku i niemiecku. W pewnym momencie zauważyłem, że czytanie cudzych rzeczy, szczególnie współczesnych, nic mi nie daje. A poezja to wyłącznie papranie się w duszy i zapominanie o tym, że świat istnieje. Jednak facet, który mozolnie stworzył ten ranking, przy nadarzającej się okazji został przeze mnie podniesiony za portki i wyrzucony z jednej galerii. Do niedawna byłem całkiem sprawny fizycznie: kładłem kogo trzeba na rękę, a każdą kałużę przechodziłem pierwszym krokiem trójskoku. Całe życie byłem sportowcem, ale teraz lekarze trochę to zmienili.

Kiedy przechadza się pan ulicami Warszawy, zwraca pan uwagę na plakaty?
Czasami uda się komuś zrobić naprawdę interesujący plakat. Niewielu ma jednak doskonałą świadomość proporcji i koloru. Jednak czasami nawet tym komputerowcom wyjdzie coś ciekawego.

Pan ze swoim zamiłowaniem do staroci i klasycznych narzędzi do komputera się pewnie nie dotyka?
Myli się pani. Kilka razy się dotknąłem. Zrobiłem na przykład liternictwo do „Fausta” i „Kto się boi Virginii Woolf”.

Sam?
Sam. Ktoś mi oczywiście najpierw powiedział, które guziki mam nacisnąć. Jednak nie jestem zachwycony komputerem. To urządzenie daje pozorne efekty. Do utrzymania proporcji, kątów wolę używać cyrkli, kątomierzy i linijek.

Ma pan w domu oryginały swoich plakatów?
Nie. One nie istnieją. Kiedy cenzura zatwierdzała je do druku, szły na przemiał.





















































Reklama