ROMAN ROGOWIECKI: Czy kiedy wybrałeś harfę, nie bałeś się uszczypliwych komentarzy, że grasz na kobiecym instrumencie?
ANDREAS VOLLENWEIDER*: Oczywiście, że tak. Kiedy zacząłem grać na harfie, krytycy i nawet moi znajomi uważali, że to mój kolejny dziwny pomysł. Sam nie byłem pewien, jak się rozwinie granie na tym instrumencie. Kiedy jednak odkryłem technikę grania rytmicznego, perkusyjnego, w mojej grze pojawiła się seksualna energia, której nie utożsami się już z harfą. A gdy udało mi się wydobyć tę energię wraz z rytmem, wiedziałem, że ten instrument będzie dla mnie najważniejszy.

A co czujesz, gdy grasz na scenie?
Nic. Mój mózg jest wtedy zupełnie pusty. Po prostu pozwalam sobie wejść w muzykę. Odłączam wtedy świadome myślenie. Czasami to zabiera mi kilka minut, czasami ten stan pojawia się jeszcze przed koncertem. W mojej muzyce naprawdę ważne jest to, że ja nie gram tego, co bym chciał zagrać, tylko gram to, co chce być przeze mnie zagrane.

Jesteś rodzajem kanału…
Słowo "kanał" było używane i przekręcane wiele razy. Nie, ja tylko w tym biorę udział. Jest na to naukowe wyjaśnienie: poprzez teorię pola morfologicznego. To oznacza, że wszystko jest dostępne i sam sobie wybierasz, co chcesz. Wielu malarzy, pisarzy i kompozytorów zgadza się z tą teorią, że czasami jesteśmy sami zaskoczeni tym, co nam przychodzi do głowy. Nie wiemy, skąd to się bierze, jest w tym tajemnica, której nie potrafimy wyjaśnić. Nie ma w tym nic ezoterycznego, to jest rezultatem naszych doświadczeń.

Czy twoja muzyka ma wyciszyć słuchacza i być dla niego ucieczką od realnego świata?
Muzyka zawsze miała potencjał, by pracować na rzecz naszego dobra, by dać nam moment odpoczynku czy chwilę refleksji. Muzyka pozwala także na ponowne połączenie się z naszymi snami i nadziejami, bo wiele z nich jest ukryte gdzieś głęboko w nas. Staram się swoją muzyką pomagać ludziom w zatrzymaniu się na moment, by mogli wziąć oddech i mieć czas na refleksję. Muzyka ma też pozwolić na doładowanie naszych baterii. Bynajmniej nie chodzi mi o to, by uśpić słuchacza. Wręcz przeciwnie, chodzi mi raczej o pobudkę.

Czy nowa płyta "Midnight Clear", na której nagrałeś kolędy, ma również pobudzić naszą duchowość?
Nie jestem osobą religijną i nie wyznaję żadnej wiary. Ale jestem uduchowiony i wierzę, że ludzie są tacy z natury. Czasami nam się to nie podoba, ale nie da się tego zmienić, tylko należy dopuścić duchowość do głosu. Jeśli chodzi o album "Midnight Clear", powstał on z zupełnie innego powodu niż moje wcześniejsze nagrania. Chciałem stworzyć płytę z melodiami, w których jest zawarte przesłanie nadziei. Szukając tych melodii, przygotowując się do nagrań, zdałem sobie sprawę, że wiele piosenek zawierających w sobie nadzieję - co w naszych czasach jest absolutnie najważniejsze - to utwory bożonarodzeniowe. Święta to okres, w którym w ludzi wstępuje więcej nadziei. Ludzie wierzą, że ktoś przyjdzie z nieba, że będzie niewinny jak dziecko i że pomoże nam zmienić świat. Negatywny aspekt takiego myślenia polega na tym, że nie zdajemy sobie sprawy z tego, że nie przyjdzie nikt, by nas ocalić od nas samych. To my musimy wykonać tę pracę i to my musimy się za to wziąć, a nie zlecać ocalenia świata Jezusowi. To jest nasze zadanie: zmienić świat na lepszy.

Także twoja muzyka kojarzona jest z czymś ulotnym. Nie wierzę jednak, że jesteś chodzącym dobrem. Co powiesz o ciemnej stronie Andreasa Vollenweidera?
Muszę przyznać, że bardziej koncentruję się na swojej ciemnej stronie i ciemnej stronie rzeczywistości. Doszedłem jednak do wniosku, że nie chcę się w niej zatracić. Moje wyprawy na ciemną stronę służą tylko temu, by dowiedzieć się więcej na temat samego siebie.

A czy masz wrażenie, że świat idzie w dobrym kierunku, czy wolałbyś żyć w innym wieku, kiedy było nieco spokojniej?
Wiara w to, że kiedyś było lepiej, to wielka pomyłka. Jako ludzkość dokonaliśmy ogromnego kroku naprzód. Nadal ludzie i kultury cierpią z powodu chciwości innych. Jednak patrząc obiektywnie, dokonaliśmy postępu i to jest sukces. Rzecz jasna jest jeszcze wiele do zrobienia. To tak, jakbyśmy próbowali dotrzeć do horyzontu, a on ciągle by przed nami uciekał. Wiadomo, że kiedy rozwiąże się jeden problem, za chwilę pojawia się drugi. Jestem bardzo zainteresowany tym, co dzieje się wokół mnie. Jestem też dobrze zorientowany, co dzieje się na świecie w polityce. Może brzmienie mojej muzyki na to nie wskazuje, ale stąpam twardo po ziemi. To jest też jedna z przyczyn, dlaczego moja muzyka jest właśnie taka. Jest ona reakcją na moje doświadczenia w naszym świecie.

Jako artysta zwiedziłeś prawie cały świat. Czy jakieś miejsce utkwiło ci szczególnie w pamięci?
Rzeczywiście, odbyłem sporo podróży, co wiąże się zarówno z moim nomadycznym zajęciem, jak i z moją osobowością. Lubię wyzwania polegające na dostosowaniu się do innych kultur, znajdowaniu ich źródeł i łączenia się z nimi. Po odbyciu tylu podróży nauczyłem się mieć dom tam, gdzie się aktualnie znajduję.

Ale swoją bazę nadal masz w Szwajcarii. Nigdy nie myślałeś o tym, żeby się przeprowadzić? Na przykład do słonecznej Kalifornii?
To jest prawdopodobnie ostatnie miejsce na ziemi, do jakiego chciałbym się przeprowadzić (śmiech). Tak naprawdę to ja nie lubię miejsc. Lubię za to ludzi. Jestem ich wielkim fanem. Podziwiam potencjał, jaki w nas tkwi. Jestem rozczarowany tym, co robimy z naszym potencjałem, ale wiem, że on nadal w nas jest. Choćby ostatnie 20 lat to dobry okres na poparcie mojej tezy. Na początku lat 80. wydarzyło się wiele ciekawych rzeczy, wprowadzono mnóstwo nowych pomysłów, technologii. Nauczyliśmy się wiele jako społeczeństwo. Wydawało nam się, że nie ma już miejsca na wojnę. Wiedzieliśmy, że przemoc nie jest dobrym rozwiązaniem, że drogą jest rozwiązanie bezkonfliktowe, co udowodnił chociażby Nelson Mandela i jego przyjaciele. Kto by przypuszczał, że mając taką wiedzę, dziesięć lat później Ameryka zdecyduje się na wojnę.
Moim zdaniem idziemy dziesięć kroków do przodu, ale jednocześnie odmawiamy przyjęcia do wiadomości, że równocześnie cofamy się o dziewięć kroków. To daje nam krok do przodu i to jest sukces. Tak jest w naturze, rozwój nie zatacza kręgów, ale przypomina przypływ. Woda podnosi się i opada. Przy okazji wdziera się coraz dalej i zabiera kawałek ziemi.


*Andreas Vollenweider (ur. 1953) – szwajcarski multiinstrumentalista, najlepiej znany z utworów wykonywanych na harfie. Laureat nagrody Grammy za album „Down to the Moon” (1987). Współpracował m.in. z Bobbym McFerrinem i Luciano Pavarottim.




























Reklama