KATARZYNA NOWAKOWSKA: Jaki jest twoim zdaniem stan europejskiego kina dzisiaj? Czy jest gotowe, by konkurować z hollywoodzkimi produkcjami?
WIM WENDERS*: Kino europejskie nigdy nie było gotowe, by konkurować z Hollywood, bo zawsze proponowało coś kompletnie innego niż kinematografia amerykańska. Próby podjęcia takiej rywalizacji prowadziły zawsze do zubożenia kina europejskiego. Widzieliśmy to wyraźnie w latach 80. i 90., kiedy europejscy filmowcy - usiłując dorównać Hollywood - naśladowali tamtejsze wzorce, co jak najgorzej wpływało na jakość ich filmów. Po prostu okazywało się, że te wzory w ogóle nie przystają do europejskiej specyfiki, że posługując się nimi, nie można opowiedzieć tutejszych historii. Kiedy cofam się pamięcią do czasów, gdy zaczynaliśmy działalność jako EFA pod koniec lat 80., kiedy sobie przypominam, jak zła i ponura była ówczesna sytuacja w kinie europejskim, i porównuję ją do dzisiejszej, czuję, że możemy być dumni, bo udało się uzdrowić nasze kino.

A dostrzegasz jakieś nowe tendencje w kinie europejskim?
Tak, jako członek EFA, który musi oglądać setki filmów zgłoszonych do nagród, widzę wyraźnie pewne zmiany. Oczywiście nie wszystkie te produkcje są warte uwagi. Tak jak w pozostałych dziedzinach, także w sztuce filmowej spory procent dzieł jest zupełnie chybionych, ale od kilku lat obserwuję pewną narastającą tendencję: chęć, by opowiadać własne historie oryginalnym językiem. Co więcej - bohaterowie, sytuacje, problemy przedstawione w tych filmach wywodzą się nie z jakiejś wydumanej krainy, ale z konkretnego miejsca. Tym możemy wygrywać z globalnym kinem amerykańskim - nasze produkcje mają lokalny posmak. Z przyjemnością obserwuję nowe pokolenie reżyserów dumnych ze swojej europejskiej i narodowej przynależności, którzy potrafią się wsłuchać w otaczający ich świat

Obserwujemy ostatnio renesans kina niemieckiego. Skąd się on bierze?
Owszem, daje się zauważyć wyraźna poprawa w mojej rodzimej kinematografii. Powstaje coraz więcej filmów świetnych zarówno pod względem scenariuszowym, jak estetycznym - jak chociażby "Życie na podsłuchu". Coraz więcej nowych reżyserów dochodzi do głosu i okazuje się, że mają coś do powiedzenia. Coraz więcej tych produkcji trafia też do światowego obiegu, tworząc nową jakość kina niemieckiego. Wydaje mi się, że ta zmiana wzięła się z nowego poczucia pewności siebie. Zarówno reżyserzy, jak producenci przestali myśleć w kategoriach rodzimej kinematografii i zaczęli robić filmy, które mają szansę zainteresować odbiorców z rożnych miejsc Europy czy świata, nie tracąc przy tym lokalnej specyfiki.

Jako filmowiec pracowałeś i w Europie, i w Ameryce. Możesz jakoś porównać te doświadczenia? Gdzie pracuje ci się lepiej?
Nie mogę udawać, że w jakikolwiek sposób zaistniałem jako amerykański reżyser. Nawet gdy kręciłem tam filmy, jak choćby ostatnio "Nie wracaj w te strony", to zawsze pozostawałem europejskim reżyserem i miałem europejskich producentów. Nigdy nie wszedłem w tamtejszy świat zależności finansowych, co w wyraźny sposób przekłada się na rodzaj opowiadanych historii, nigdy nie musiałem się liczyć z wymaganiami tamtejszych producentów. Właściwie czuję się jak partyzant europejskiego kina na kontynencie amerykańskim, bo wszystkie filmy, które tam nakręciłem, poczynając od "Końca przemocy" po wspomniane "Nie wracaj w te strony", były całkowicie europejskie - zarówno w sensie ducha, jak i finansów.

Odkrywasz teraz Afrykę. Dwa twoje nowe projekty filmowe powstają właśnie tam. Co cię tam sprowadziło?
Tak - kręcę tam jeden film krótkometrażowy, który jest częścią większego projektu pod tytułem "Los Invisibles" ("Niewidzialni") i pełny metraż - "D.O.P.E.". Ten pierwszy, do którego już skończyłem zdjęcia, powstaje z okazji jubileuszu dwudziestolecia hiszpańskich "Lekarzy bez granic" i ponieważ ludzie z tej organizacji naprawdę są pozbawieni jakiejkolwiek próżności, to nie chcą filmu o sobie, lecz o problemach, z jakimi borykają się właśnie w Afryce. Film nosi tytuł "Niewidzialni", bo opowiada o niewidzialnych z naszej perspektywy wojnach i chorobach niszczących ten piękny kontynent. Wybrałem temat przemocy wobec kobiet, wyjątkowo bolesny i często lekceważony. To, z czym zetknąłem się w Kongo, gdzie film powstał, jest niewiarygodne - okrucieństwo i cierpienie tak straszliwe, że odbiera mowę. Afryka to dla mnie zupełnie nowe terytorium, choć od wielu lat słucham i pasjonuję się tamtejszą muzyką, nigdy wcześniej tam nie byłem.

Afrykańska muzyka to kolebka wszystkiego, co nas pasjonuje we współczesnej muzyce – od bluesa po jazz i hip-hop…
Całkowicie się zgadzam. Zresztą "Buena Vista Social Club" miał w założeniach opowiadać o spotkaniu muzyków z Kuby i Afryki - chciałem, by kubańscy artyści mieli szansę przyjrzeć się swoim korzeniom. Ale gdy doszło do realizacji, okazało się, że afrykańscy muzycy utknęli w Paryżu, bo nie dostali wiz, i Ry Cooder zadecydował, żeby kręcić tak, jak jest. Ale jeśli dobrze się wsłuchać, to w tym filmie jest afrykański rytm…

"D.O.P.E. – Dreaming of Paradise Europe" to zupełnie nowy projekt, o którym na razie niewiele mówiłeś mediom. Możesz uchylić rąbka tajemnicy?
Pracuję nad nim wspólnie z Ernestem Holgerem, wciąż jeszcze piszemy scenariusz, a zdjęcia zaczniemy najprawdopodobniej na początku przyszłego roku w Maroku. To historia o tym, jak z afrykańskiego punktu widzenia jawi się Europa – raj, ziemia obiecana dla tysięcy biednych i nękanych wszelkimi plagami mieszkańców Afryki, którzy marzą o tym, by tę mityczną Europę dla siebie zdobyć, co popycha ich często w jeszcze gorsze sytuacje. Chcemy zmierzyć się w tym filmie z wciąż aktualnym tematem emigracji ekonomicznej, uważamy, że Europa ponosi wielką odpowiedzialność za afrykańską biedę i powinna spojrzeć w twarz rzeczywistości, którą tam stworzyła.

Zawsze wiele podróżowałeś – prywatnie i jako filmowiec. Co cię pociąga w podróżowaniu?
Zawsze czułem, że aby mieć prawdziwy obraz świata, trzeba nań patrzeć z wielu punktów widzenia na raz. Ale nikt nie jest w stanie tego zrobić – możemy być tylko w jednym miejscu, w jednym czasie. Podróżowanie daje ci szansę, by poznać odmienne punkty widzenia, by pokochać inne miejsca. Mieszkałem w Stanach, w Australii, we Francji, w Japonii i mam potrzebę, by tam regularnie wracać, w przeciwnym razie czegoś mi brakuje, mój świat jest niekompletny. Podróżuję także po to, by poczuć tęsknotę za domem, by przypomnieć sobie, kim jestem, skąd wyrosłem. Jednak jeśli podróżuje się tylko po to, by podróżować, to traci się jakąkolwiek perspektywę. Jeśli ciągle zmieniasz miejsce pobytu, to nie ma cię nigdzie, przestajesz istnieć. W moich podróżach cenię to, że mogę poznać inne sposoby życia i radzenia sobie z rzeczywistością. To doświadczenie nieporównywalne z niczym innym. Czasem film może cię zabrać w taką podróż – dlatego uwielbiam filmy dokumentalne, które pozwalają podpatrzeć cudzą rzeczywistość, i cieszę się, obserwując powrót do dokumentu. Zarówno filmowcy, jak i publiczność są coraz bardziej zainteresowani tym gatunkiem. Ale czasem film to za mało. Dlatego teraz będę wracał do Afryki, bo to gorejąca rana, której trzeba doświadczyć, by cokolwiek o niej wiedzieć.

*Wim Wenders (ur. 1945) – wybitny niemiecki reżyser, scenarzysta i producent filmowy. Twórca takich filmów jak "Niebo nad Berlinem", "Jak daleko stąd, jak blisko" i "Buena Vista Social Club". Laureat Złotego Lwa w Wenecji za "Stan rzeczy", Złotej Palmy w Cannes za "Paris, Texas" i berlińskiego Srebrnego Niedźwiedzia za "Million Dollar Hotel"























Reklama