Wiele osób, które widziały film na przedpremierowych pokazach, wyszło po kilku minutach. Zapytaliśmy więc polskich filmowców, czy warto się męczyć w kinie. Prawie jednogłośnie mówią: Nie. Mel Gibson przekroczył dopuszczalny limit brutalności. "Podejrzewam Gibsona o zwyczajną ekscytację okrucieństwem. Zastanawiam się, czy ten facet nie ma problemów z własną psychiką" - komentuje Dariusz Jabłoński, dokumentalista i producent, autor słynnego "Fotoamatora". "Największe nawet okrucieństwo można pokazać w sposób bardziej dyskretny, pozostawiając resztę wyobraźni widzowi" - dodaje wybitny operator Paweł Edelman.

Jeszcze dalej idzie Jerzy Wójcik, słynny operator i współtwórca szkoły polskiej, który uważa, że kino celebrujące przemoc, w którym celuje Gibson, to dowód na wszechobecność zła we współczesnej sztuce. Ale znalazł się też obrońca australijskiego reżysera. Janusz Zaorski przekonuje, że o wielkich sprawach trzeba krzyczeć, a nie mówić szeptem.

Tymczasem za Oceanem film Gibsona zbiera pozytywne recenzje. „Mówcie, co chcecie o Gibsonie, ale ten facet wie, jak zrobić kino chwytające za serce” – napisał Pete Hammond, krytyk "Maxim Magazine". Wtórował mu popularny amerykański aktor latynoskiego pochodzenia Edward James Olmos. "To jeden z najlepszych filmów ostatnich lat. Sceny mordów są dość drastyczne, ale to część naszej kultury" - dodał Ernie Gomez, szef Latynoskiej Agencji Rozwoju w Oklahomie.

Tylko że z tą naszą kulturą to chyba nie do końca aż tak źle. Gibson bardzo swobodnie traktuje prawdę historyczną, choć tłumaczy się, że dla tej prawdy musiał pokazać szokujące okrucieństwo. "To nieprawda" - ripostuje antropolog prof. Traci Adren z Uniwersytetu Miami. Gibson proponuje widzom ekranowy wideoklip z dziejów ludów zamieszkujących niegdyś półwysep Jukatan, mając w pogardzie realia. Fakt, że aktorzy posługują się martwym językiem Majów, yucatec, to za mało, żeby uwiarygodnić ekranowy brutalizm.





Reklama