Z całą pewnością "Maria Antonina" to film "postmodernistyczny" - ale jedynie w znaczeniu tego terminu, przywoływanym przy okazji "trudno definiowalnych" zjawisk kulturalnych. Coppola doszła do wniosku, że obraz Marii Antoniny utożsamianej z tym, co najgorsze w przedrewolucyjnej Francji, jest krzywdzący dla młodej monarchini. Postawiła sobie więc za cel zmianę jej wizerunku. Stało się tak pod wpływem lektury książki Antonii Fraser, będącej próbą rehabilitacji Antoniny i przedstawiającej ją jako postać złożoną i tragiczną.

Tyle tylko, że Coppola odrzuciła historyczny kontekst wydarzeń, czyniąc z bohaterki wyemancypowaną damę. W efekcie biograficzna opowieść o tragicznej ofierze historii i polityki ześlizguje się w banał, a zdarzenia, które zmieniły losy Europy, ograniczają się do informacyjnych piguł serwowanych przez posłańców. Szczytem ignorancji jest scena, w której pojawiający się (nie wiedzieć skąd) posłaniec krzyczy: "Wasza wysokość, Bastylia zdobyta przez wzburzony tłum". Ranga tego zdarzenia w filmie ma status przegranej partii szachów. Tak jest jednak do czasu, bo nagle rozrywkowe kino zamienia się w coś na kształt thrillera, w którym tłum zwyrodnialców domaga się śmierci naiwnej blondyneczki.

Zamierzeniem Coppoli było pokazanie młodej monarchini i dworu wersalskiego przez pryzmat współczesnej kultury popularnej. Sięgnęła więc po niezwykłe środki wyrazu. By uczynić Antoninę bliską współczesnym bohaterom, na ścieżce dźwiękowej filmu połączyła rock z popem, zaś montaż rodem z MTV sprawił, że monarchini przypomina dziewczynę ze współczesnych teledysków, a nie postać historyczną. Gatunkowy miszmasz pozbawiony dramaturgii, jaką Marii zafundowała historia, niestety razi.



Reklama