Tak dzieje się w osadzonym w powojennym Berlinie w filmie "Dobry Niemiec" Stevena Soderbergha oraz w dobie zimnej wojny między Ameryką i Europą w "Dobrym agencie" Roberta De Niro. Przed nami zaś bitwa między Japończykami i Amerykanami w nominowanym do Oscara filmie "Listy z Iwo Jimy" Clinta Eastwooda.

Film Soderbergha rozczarował większość widzów. Interesujący pod względem formy - zrealizowany na taśmie czarno-białej, stylizowany aż do przesady na słynną "Casablankę" - wykłada się za sprawą konstrukcyjnych błędów scenariusza. Bohaterowie - amerykański korespondent wojenny Jacob Geismer (George Clooney) i jego dawna miłość Lena (Cate Blanchett) - spotykają się po latach w Poczdamie, na krótko przed konferencją przywódców Wschodu i Zachodu.

Ona zamieszana jest w dziwny związek z jego młodym kierowcą, z czasem zaś Jacob odkryje jej straszliwą tajemnicę, którą Lena skrzętnie ukrywa. Niestety, pełen uproszczeń i schematów w myśleniu o różnicach dzielących Zachód i Wschód film szybko zaczyna itrytować, choć ogląda się go nieźle za sprawą kreacji pierwszoplanowych aktorów.

Znacznie bardziej przekonująco wypada za to historia powstawania CIA przedstawiona w filmie Roberta De Niro. Niepozbawiona uogólnień (za to całkowicie wolna od typowych hollywoodzkich chwytów) opowieść, dla której punkt odniesienia stanowi nieudana amerykańska inwazja na Kubę w 1961 roku, naprawdę wciąga. De Niro, od lat zafascynowany metodami działania amerykańskiego wywiadu, wprowadzany w ich technikę przez znawców tematu, zaskakuje krytycznym spojrzeniem i dystansem do poczynań CIA.

Film jest historią zdolnego absolwenta Yale (Matt Damon), który w czasie studiów zostaje członkiem tajnego stowarzyszenia o nazwie "Czaszka i kości" ("inkubatora" przyszłych amerykańskich przywódców, do którego należeli m.in. Bushowie junior i senior). Niepoprawny idealista, marzący o wielkich czynach w imię dobra kraju, z czasem staje się jednym z założycieli CIA i zaczyna postępować w sposób przeczący dawnym ideałom. De Niro z premedytacją odkrywa fałsz i obłudę, nade wszystko zaś obsesyjną podejrzliwość organizacji, prowadzącą bohaterów niemal do paranoi. Za swe bezwarunkowe oddanie ojczyźnie bohater płaci zrujnowanym życiem osobistym i cierpieniem najbliższych.

Z tego filmu można było zrobić klasyczne hollywoodzkie kino akcji. De Niro poszedł jednak innym tropem - nakręcił psychologiczne studium mentalności agenta CIA, który bardziej niż Bonda przypomina nieludzko zmęczonego urzędnika wysokiego szczebla. Miast szybkich samochodów i efektownych akcji, jego orężem okazują się kartoteki, numery i bezduszność w stosunku do całego świata. De Niro chyba nieświadomie nakręcił film przeciw CIA, które w swych metodach okazuje się niewiele lepsze od KGB. Na konfrencji prasowej oburzał się jednak mocno, gdy padła ta klarownie rysująca się teza.

"To nie jest krytyka CIA, ale raczej próba opisu jego metod działania" – wyjaśniał De Niro, jak zawsze mrukliwy, niechętny do rozmów z dziennikarzami. Przyznał jednak, że "Dobrego agenta" zaplanował jako pierwszą część trylogii poświęconej tematyce zimnowojennej, a przyjęcie filmu w Europie utwierdziło go w przekonaniu, że to dobry pomysł.

Zapytany, skąd ta fascynacja CIA, De Niro przyznał, że chyba wyssał ją z mlekiem matki, bo już jako młody chłopak czytał wszystko, co mógł na ten temat zdobyć: "Dziesięć lat zbierałem materiały do tego filmu, zależało mi bowiem, by prawdziwą historię, do jakiej dotarłem, uczynić punktem wyjścia dla filmu pokazującego psychologiczną otoczkę pracy szpiega, opowiedzieć o kosztach, jakie się za nią płaci".

Najwyraźniej więc po Eastwoodzie, który z aktora zmienił się w genialnego reżysera, mamy kolejnego amerykańskiego twórcę, idącego jego śladem.















Reklama