Schlöndorff zmieniając nieco życiorys słynnej działaczki "Solidarności", sfilmował ikonę polskiego buntu. Agnieszka nie wie, co to kompromis w rozmowach z władzami stoczni. Bywa odważniejsza niż niejeden stoczniowiec.

Jak sobie poradziła z tą rolą Katharina Thalbach? Postać Walentynowicz w jej wykonaniu jest z całą pewnością pełnokrwista, fanatyczna wręcz. Miejscami jednak za bardzo patetyczna. Film pokazuje, jak Walentynowicz dojrzewała do tego wielkiego buntu, który dla osoby o silnym etosie pracy i pozytywistycznym do niej nastawieniu wcale nie jest łatwy.

Bo niesprawiedliwość to jeden z centralnych tematów twórczości Volkera Schlöndorffa: zarówno ta społeczna, dziejowa, jak dotycząca losów jednostek. Wychowany na filmach Kazana i Resnaisa, przejęty społeczną misją kina, niemiecki reżyser w niemal wszystkich swoich filmach - od "Niepokojów wychowanka Torlessa" po "Dziewiąty dzień" - eksplorował kwestie niezawinionych i niesprawiedliwych cierpień, jakich doświadczają zarówno jednostki, jak całe grupy społeczne. Także w "Strajku" powracają echa tych tematów oraz obecny w filmach, takich jak "Legenda Rity" czy "Dziewiąty dzień", motyw poświęcenia w imię wyznawanych przez siebie wartości. Opowiedziana w poetyce przypowieści czy ballady historia Agnieszki symbolizuje w tej reżyserskiej wizji los całego polskiego społeczeństwa, które w danym momencie historycznym dojrzało do solidarnej walki o sprawiedliwość i wolność. Balladowy rytm opowieści podkreślony został dodatkowo dość patetyczną muzyką Jeana Michela Jarre'a, w której pobrzmiewa huk maszyn i uderzenia młotów.

Schlöndorff mocno operuje symbolem - obrazy, które widz ogląda, mają ewokować określone skojarzenia i emocje. Jednak reżyserski zamysł, by przez pryzmat losów jednostki pokazać szersze zjawisko społeczne, nie bardzo się udał. Film razi uproszczeniami, naiwnością interpretacji oraz zbyt nachalnymi metaforami. Jak ta z pierwszej sceny filmu, gdy pochłonięta pracą Agnieszka odmawia udania się na przerwę, nim wykona dokładny spaw, bo w przeciwnym razie statek, który budują wspólnymi siłami, może zatonąć. Sądząc po komentarzach, jakie film wywołał, ten statek od dawna leży na dnie.

Temat narodzin wolnych związków zawodowych i ich dalszych losów jest wciąż "źle obecny" w polskim kinie i literaturze, podjęcie go przez Schlöndorffa było więc bardzo odważnym krokiem. Niemiecki reżyser chciał zmierzyć się z legendą polskiej "Solidarności", ale niestety utonął w polskim bagienku. Już na etapie pracy nad scenariuszem natknął się na opór z najmniej spodziewane strony - opiewana przezeń Anna Walentynowicz dopatrzyła się licznych nieścisłości i odrzuciła skrypt, grożąc sprawą sądową. Pierwotnie film miał nosić tytuł "Legenda Anny Walentynowicz", ale po protestach bohaterki reżyser zdecydował się na bardziej autorską niż dokumentalną czy biograficzną wizję i opatrzył dzieło mniej zobowiązującym podtytułem "Bohaterka z Gdańska". Dziś dawni działacze opozycyjni i stoczniowcy zarzucają mu świadome fałszowanie historii i utrwalanie negatywnych stereotypów Polaka, czy nawet uczestnictwo w międzynarodowym spisku wymierzonym w polski przemysł stoczniowy.

Próby merytorycznej dyskusji na temat "Strajku", jego znaczenia i wartości jako dzieła kinowego głuszy ta medialna wrzawa rozpętana w imię rozmaitych niemądrych resentymentów. Tak kino przegrywa w nierównej walce z polityką.









Reklama