Adrien Brody to jeden z najpopularniejszych gwiazdorów Hollywood. Nagrodzony Oscarem za tytułową rolę w "Pianiście" Romana Polańskiego, doceniany przez krytykę za występy w "King Kongu", "Osadzie" i "Obłędzie", aktor może teraz wybierać z dziesiątków propozycji od największych reżyserów. I mimo wielkich sukcesów, jakie odniosły jego komercyjne hity, Brody konsekwentnie grywa także w filmach niezależnych.
Na ekranach kin możemy go teraz oglądać w dramacie "Hollywoodland" Allena Coultera, gdzie wcielił się w postać detektywa badającego zagadkę śmierci filmowego gwiazdora George’a Reevesa. Specjalnie dla DZIENNIKA Adrien Brody opowiada o swoich sukcesach, filmowych doświadczeniach i niespełnionej karierze muzycznej.

Roman Rogowiecki: Akcja "Hollywoodland" toczy się pod koniec lat 50. Czy dzięki temu mogłeś poczuć różnicę między Hollywood z tamtego czasu a współczesnym?
Adrien Brody: Dla Hollywood lata 50. były bardzo ciekawym okresem. Studia filmowe przeżywały swój rozkwit. Gwiazdy filmowe były wtedy jeszcze czymś dosyć nowym. To były bardziej szykowne czasy no i całkiem odmienne od obecnych. Przemysł filmowy bardzo się zmienił. To na pewno. Nie ma wątpliwości, że nasz obecny świat jest mniej sformalizowany niż kiedyś. Jednak ta formalność miała swe dobre strony. Ludzie mieli znacznie lepsze maniery. Wtedy była w tym wszystkim pewna elegancja, której teraz, moim zdaniem, nie ma. Dominowała też aura niedopowiedzenia. Uważam, że jak się pokazuje czegoś za dużo, to natychmiast pryska magia. Mnie podoba się trochę tej niewiadomej.

Czy trudno było stworzyć taką postać jak detektyw Simo?
Simo jest w pewnym sensie nowym bohaterem, bo też ta historia pokazuje pewną transformację, początek współczesnego świata, przejście w lata 60. To jest dość mroczna postać z wieloma skazami, nie do końca radząca sobie ze swoimi problemami. On sam kogoś udaje, staje się kimś innym, a tak naprawdę ledwie daje sobie radę w życiu. Simo jest bardzo prawdziwym bohaterem, ale to nie była łatwa rola. Został zainspirowany postacią Philipa Marlowe’a, ale nie chciałem go grać jak typowego, wzorcowego detektywa z Hollywood. Jednak z drugiej strony to człowiek, który znajduje się pod ich wpływem. Detektywi z lat 50. pokazywani są w filmach bardzo szykownie. Przyznaję, że jako dzieciak chciałem być takim facetem. Nie do końca zdawałem sobie sprawę z tego, że w filmach nie wszystko musi być tak jak w życiu. W filmie można robić rzeczy, za które nie poniesie się konsekwencji. W życiu człowiek jest odpowiedzialny za wiele rzeczy. Jednak wszyscy ulegamy wpływom filmów i mediów. Mamy przez to nieco skrzywione spojrzenie na świat i życie.

To nieco ponura wizja...
To, co widzimy, oddziałuje na nas bez względu na to, czy jesteśmy tego świadomi czy też nie. Nie chodzi mi tak naprawdę o film, ale o to, jak nam pokazuje się różne rzeczy. W reklamówkach widzi się to, co najlepsze w danym produkcie. W niektórych filmach pokazuje się postacie w specyficzny sposób - albo bardzo negatywnie, albo z wielkim splendorem. To przez to wielu młodych ludzi uważa aktorstwo za ekscytującą pracę, nie znając szczegółów tego zawodu. Każdy sądzi, że aktor, który odnosi sukcesy, ma wspaniałe życie. To jest zwodnicze.

To widać choćby po głównym bohaterze filmu, granym przez Bena Afflecka George’u Reevesie...
Owszem, ale na zupełnie innym poziomie. Zarówno George Reeves, jak i ja zagraliśmy w filmach na podstawie powieści Jamesa Jonesa. On w "Stąd do wieczności", ja w "Cienkiej, czerwonej linii". I z obu filmów wycinano duże sceny z naszym udziałem. To trudna sprawa dla każdego aktora, bardzo poniżająca. Niektórzy aktorzy nie potrafią się z tym mierzyć, wtedy pojawiają się procesy, kłótnie, oskarżenia. Na szczęście ja nie miałem z tym do czynienia. Mam pozytywne doświadczenia z pracy w niezależnych produkcjach i komercyjnych przedsięwzięciach. Jestem wdzięczny za pochwały, które zebrałem i za to, że cały czas pracuję. Gdyby jednak coś się w moim życiu zmieniło, nadal będę wdzięczny ludziom za to, co osiągnąłem.

A osiągnąłeś - mimo młodego wieku - dużo. Czy w związku z tym martwisz się o przyszłość?
Nie martwię się, bardziej martwiłem się za młodu, by znaleźć pracę, która da mi spełnienie artystyczne. Nadal nie jest łatwo znaleźć ciekawe filmowe projekty. Jest ich naprawdę niewiele. Teraz , gdy mam już na koncie Oscara, szansa, że jakiś z tych projektów do mnie trafi, jest znacznie większa niż kiedyś. Nie odczuwam też na szczęście żadnej presji. Doświadczyłem bardzo wielu rzeczy dzięki mojej pracy. Teraz akceptuję wszystko takim, jakie jest. Traktuję aktorstwo jak wielką podróż przez życie. Nie boję się wyzwań czy robienia czegoś ryzykownego albo grania kogoś, kto nie jest łatwy do rozgryzienia. Ważne jest, by proces tworzenia każdego filmu też mi się podobał. Nie chodzi o szukanie wyzwań dla samych wyzwań, ale o coś, co pozwala mi poznać nowe obszary, rozwijać się aktorsko, rozwijać swoją osobowość. Obecnie ważne jest, bym cieszył się tym, co robię i z kim pracuję. Życie jest przecież krótkie. Nie chcę robić rzeczy, które są niepotrzebnie bolesne. Ale mam też świadomość, że potrzeba dużego dystansu do tego zawodu i do Hollywood, by tak się czuć.

Wspomniałeś o poniżeniu i mrocznych stronach kariery aktorskiej. Czy myślałeś o nich, gdy zaczynałeś pracę w przemyśle filmowym?
Nie, nie miałem o tym wszystkim pojęcia. Zaczynałem bardzo młodo i dla mnie liczył się wtedy twórczy element w tej pracy. Kwestia kariery pojawiła się wiele lat później. Kiedy miałem 19 lat, zacząłem odczuwać presję, by podjąć decyzję, co dalej robić w życiu. Przeniosłem się do Los Angeles, by grać i dopiero tam odkryłem, jaka masa aktorów była bez pracy. Stałem się częścią dużej grupy ludzi o podobnych marzeniach i konkurujących ze sobą. A to jest przerażające.

Dlaczego więc to tobie udało się odnieść sukces?
No cóż, nie widziałem alternatywy (śmiech).

A muzyka?
Muzyka pojawiła się w moim życiu za późno. To zresztą też skomplikowana profesja, w której panuje ogromna konkurencja. Bardzo trudno jest odnieść sukces muzykowi. Ale to byłaby też bardzo twórcza praca i wiem, że gdybym wcześniej nie zetknął się z aktorstwem, to mógłbym się w pełni zrealizować poprzez tworzenie muzyki. Do tego świata trafiłem zresztą poprzez aktorstwo. Na planie filmu, który kręciliśmy w Oakland i Berkeley, poznałem producenta muzycznego Adriana. Interesowały go podobne co mnie klimaty. Nie wiedziałem, że to wystarczy, by tworzyć muzykę (śmiech). Po powrocie do domu kupiłem sobie klawisze i tak to się zaczęło.

Jak się oceniasz jako muzyk?
Czy jestem dobry? Jestem dosyć utalentowany (śmiech). Tak naprawdę to nie znam nut. Po prostu lubię muzykę, którą tworzę, i to jest moja inspiracja. Nie jest to przedsięwzięcie komercyjne, więc nie wiąże się z tym żadna odpowiedzialność ani presja. Podoba mi się to. A jeli kiedyś będę miał czas, by nagrać płytę, to ją nagram.



























Reklama