Hubert Musiał: Zbliża się dziesiąta rocznica śmierci Agnieszki Osieckiej. Dlaczego w swojej autobiografii "Niech żyje bal" tak mało wspomina pani Agnieszkę Osiecką?
Maryla Rodowicz: W tej książce, która nawiasem mówiąc, ma być ekranizowana przez czeskiego reżysera, skupiłam się głównie na życiu prywatnym: dzieciach, samochodach i mężczyznach. Prawie w ogóle nie ma tu mojego życia zawodowego, którym zamierzam zająć się w drugiej części. Przy okazji ujawnię klika zakulisowych afer, zabawnych historii, przygód.

Na razie wydała pani w Rosji płytę. Jak do tego doszło?
No, nie ja ją wydałam. Dowiedziałam się o niej z internetu. Kilka tygodni temu "na dziko" została wydana kompaktowa edycja mojej radzieckiej płyty "Maryła Rodowicz" z 1984 r. Nikt nie pytał mnie o zgodę, więc trudno mi cokolwiek powiedzieć na ten temat. Z tego, co wiem, żadna firma na świecie nie ma prawa wznowić płyty bez zawarcia umowy, a ja niczego nie podpisywałam. A powinnam, bo kiedy zawierałam kontrakt z Mełodią, nie było takiego nośnika jak kompakt. Wtedy zresztą nie dostałam ani kopiejki, mało tego, musiałam jeszcze z własnej kieszeni zapłacić 300 rubli za hotel. Nie rozpamiętywałam tego jednak, bo tamta płyta miała imponujący nakład - 10 mln egzemplarzy. (Żeby była jasność, nie miałam z tego żadnych pieniędzy). To brzmi! A że nigdy w polskim show-biznesie nie było pieniędzy z płyt, ani kiedyś, ani teraz, nie darłam z tego powodu szat. Tym bardziej że rosyjski oddział mojego wydawcy Sony BMG myśli o wydaniu na tamtym rynku mojej płyty z największymi przebojami.

Zamierza pani ot tak zostawić tę sprawę?
Walka najprawdopodobniej by nic nie dała. Procesy ciągnęłyby się latami, prawnicy przysyłali niebotyczne rachunki, a na końcu mogłoby się okazać, że firma, która jest wymieniona jako wydawca, oficjalnie nie istnieje. Wie pan, to duży kraj i duży piracki rynek…

Tak czy owak, po niedawnych koncertach w Rosji, programach telewizyjnych w Czechach ta płyta to kolejny dowód, że wciąż jest pani "madonną RWPG". Tę łatkę wymyśliła dla pani Agnieszka Osiecka, nieprawdaż?
To był żart. Wszystko zaczęło si od tego, że przeczytałam teksty bitelsów w tłumaczeniach Stanisława Barańczaka. Bardzo mi się podobał jego przekład "Lady Madonna". Zaproponowałam więc Agnieszce, żeby napisała piosenkę o polskiej madonnie, polskiej umęczonej kobiecie. Mniej więcej wtedy, kiedy piosenka triumfowała w Opolu (nagroda dziennikarzy), świat usłyszał o amerykańskiej Madonnie. Agnieszka powiedziała wtedy dla żartu: Ty to jesteś taka madonna RWPG. Opowiedziałam o tym w wywiadzie dla "Polityki" i poszło w naród. To bardzo pojemne określenie. Koncertowałam i byłam popularna w Czechach, NRD, Bułgarii, na Kubie i w ZSRR, gdzie polska estrada zawsze była traktowana jak powiew Zachodu. Bardzo lubiłam zwłaszcza koncerty rosyjskie - z powodu fantastycznej publiczności, szacunku, który odczuwałam na każdym kroku. Do tego to były dodatkowe pieniądze, a poza tym nie mogę przecież wyrzec się tego, kim byłam, co robiłam. Poza tym czułam się wyróżniona, że to właśnie na moje koncerty przychodzą tłumy.

Pani przyjaźń z Agnieszką Osiecką przeszła do legendy, a efekty waszej współpracy - do historii polskiej muzyki rozrywkowej. Znaczą ją tak wielkie szlagiery, jak: "Małgośka", "Ballada wagonowa", "Sing Sing" czy "Niech żyje bal". Jak podobają się pani te piosenki w innych wykonaniach, np. Agnieszki Serafińskiej?
Nie słyszałem jej interpretacji. Jestem zazdrosna o piosenki, które napisała dla mnie Agnieszka. Oczywiście potrafię ocenić czyjeś dobre wykonanie, ale tego nie lubię. I zawsze powtarzam, że będę ich straszyć w nocy (śmiech).

Jak pani trafiła na Osiecką?
To nie ja trafiłam na nią, ale raczej ona mnie znalazła. Byłam świeżą laureatką Festiwalu Piosenkarzy Studenckich w Krakowie. W jury zasiadali m.in. Wojciech Młynarski, który z Agnieszką pracował w Radiowym Studiu Piosenki, i Jan Borkowski, kolega Agnieszki z czasów STS-u. To oni naprowadzili Osiecką na mój trop i oni nas skontaktowali. Pamiętam, Agnieszka była wtedy w Stanach, ale - co jej się nie zdarzało - pozwoliła mi wtedy grzebać w swoich szufladach w "Trójce". Pamiętam, jak w przerwie zajęć na AWF-ie jechałam w trampkach na Myśliwiecką szukać w biurku Agnieszki tekstów.

I znalazła pani swoją pierwszą piosenkę do jej słów "Żyj, mój świecie"?
Wtedy niczego dla siebie nie znalazłam. Agnieszka uprawiała wówczas twórczość utrzymaną w satyrycznym charakterze STS-u i to mi nie odpowiadało. Chciałam czegoś innego, byłam na etapie protest songów. A "Żyj, mój świecie", swój pierwszy tekst dla mnie, napisała dopiero, kiedy się poznałyśmy. Dobrze czułyśmy się w swoim towarzystwie. Agnieszka jeździła ze mną na koncerty, za granicę, przyjaźniła się z moimi muzykami. Chodziła nawet w moich hipisowskich sukienkach, twierdząc, że czuje się młodziej. Ja wypłakiwałam się jej z moich zawiedzionych miłości, ona o tym pisała i było OK.

Do czasu.
Mój bliski kontakt z Agnieszką zaczął rozluźniać się, kiedy zajęłam się rodzeniem dzieci. W sposób naturalny w latach 80. przestałam być dobrym kompanem jej eskapad całonocnych i całodziennych posiedzeń w "biurze", jak w latach 70. nazywaliśmy hall hotelu Europejski. Stały tam miękkie, głębokie fotele. Można było snuć się z miejsca na miejsce i przegadać cały dzień, a jak zachodziła taka potrzeba, to również i noc. Bywała tam cała branża, reżyserzy, bon vivanci i poeci.

Ale przecież Agnieszka Osiecka sama też była matką.
Agnieszka urodziła w połowie lat 70., ale nie należała do osób siedzących w kuchni czy prasujących dziecięce ubranka. Nie była domatorką, raczej takim ptakiem, który lubi czuć się wolny, niezależny.

Rozumiem, że pani odnalazła w sobie kurę domową.
Absolutnie nieoczekiwanie stałam się odpowiedzialną matką, która dzieliła czas między życie zawodowe a rodzinne. Oczywiście też bardzo cierpiałam i żyłam w lęku przekonana, że to już koniec kariery, że zasypią mnie do końca życia te wszystkie zupki i pieluchy, ale jednocześnie znajdowałam w tym przyjemność.

Zupki i pieluchy, których nie było?
Z tamtego obrazu utkwił mi w pamięci obraz - wielki gar, w którym gotują się tetrowe pieluchy. Pełne średniowiecze. Pamiętam, miałam kupioną w Peweksie paczkę pieluch jednorazowych, ale były przeznaczone na podróże z dzieckiem. To był horror. Na przykład proszek do prania Cypisek, który powodował uczulenie u dzieci, a nie było wyboru, więc prało się w mydle.

Horror w domu i na ulicy.
Szczególnie dla artystów to były nieciekawe czasy. Mój pierwszy syn urodził się pod koniec 1979 r. Miał niewiele ponad pół roku, kiedy grałam z Markiem Grechutą w Sopocie w "Szalonej lokomotywie". To było lato 1980 r. Namiot był ustawiony na plaży w Jelitkowie. Pamiętam, że nagle publiczność przestała przyjeżdżać, bo zaczęły się strajki w stoczni i stanęła komunikacja. Trzeba było się zwijać, kombinować benzynę i wracać z dzieckiem do domu. Dwa lata później urodziła się moja córka, a to już był pełen stan wojenny. W Polsce nie było wtedy grania koncertów, więc zaczęłam jeździć na dwumiesięczne trasy koncertowe do Rosji i Stanów, do klubów polonijnych. Miesiącami nie było mnie w kraju, a kiedy byłam, zakopywałam się w pieluchach. Siłą rzeczy moje kontakty z Agnieszką uległy więc rozluźnieniu.

Zatem wasza przyjaźń z Osiecką nie wytrzymała konfrontacji z pani rodziną?
Na początku lat 80. w muzyce młode pokolenie zaczęło mówić innym językiem: pojawił się punk, do głosu doszły kapele rockowe śpiewające ostre teksty. Ja też zaczęłam szukać nowych środków wyrazu. Potrzebowałam bardziej szorstkich tekstów. Wydawało mi się wówczas, że poetycki język Agnieszki nie pasuje do tych nowych czasów. Zaczęłam więc szukać innych autorów. Świadomie zwróciłam się do swojego naturalnego środowiska, a wyszłam z ruchu studenckiego. Zaczęli dla mnie pisać Jan Wołek oraz dwóch Andrzejów: Sikorowski i Poniedzielski. Wtedy też wygrzebałam z Łodzi Jacka Bieleńskiego, który napisał dla mnie "Dentystę sadystę". Mimo to Agnieszka ciągle była w moim życiu i moim repertuarze. W 1984 r. piosenka Seweryna Krajewskiego z jej tekstem "Niech żyje bal" zdobyła w Opolu nagrodę dziennikarzy, a rok później dostałam to samo wyróżnienie za "Polską Madonnę".

Jak zareagowała pani na wieść o śmierci Agnieszki Osieckiej?
To był szok. Ja bym nie umiała się tak zachować jak ona. Agnieszka była bardzo dzielna w swojej chorobie. Potrafiła z nią walczyć i utrzymywać w tajemnicy przed znajomymi. Nie tylko ja, praktycznie nikt nie wiedział o jej chorobie. Pamiętam, że w 1995 r. pojechałam z nią do Niemiec, do naszego zaprzyjaźnionego pianisty Jacka Mikuły. Już wtedy była chora. Źle wyglądała, skarżyła się na ból. Pamiętam, że kilka tygodni przed śmiercią miała mi napisać tekst. Nie napisała, nie dała znaku życia - pomyślałam, że poszła w tango. Tuż przed śmiercią Agnieszki zadzwoniła do mnie jej gospodyni, pani Helenka. Od niej dowiedziałam się, że Osiecka jest w szpitalu. Chciałam pobiec tam natychmiast, zadzwoniłam do Agaty. Córka Agnieszki poradziła, żebym nie szła, bo jej stan jest naprawdę ciężki i nie ma z nią kontaktu. Strasznie to przeżyłam. Na tyle, że przez kilka lat nie chciałam z nikim na ten temat rozmawiać.

Którą piosenkę z tekstem Osieckiej lubi pani najbardziej?
Miałabym kłopoty ze wybraniem grupy tych ulubionych, a co dopiero tej jednej. Bardzo lubię piosenkę "W szeregu", którą nagrałem w 1992 r. "W szeregu nigdy nie chcę stać. W szeregu ziewać, gnić i spać. Co tydzień baty głupio brać i dostatecznie w końcu zdać". Lubię też "Rozmowę poety z komornikiem" z początku lat 80. i jej tekst do melodii Wołodii Wysockiego "Konie", który nagrałam w 1978 r. Oczywiście "Niech żyje bal" czy "Polska Madonna" to wielkie piosenki, ale naprawdę jest tego dużo.

Na czym polegał czar jej piosenek?
Agnieszka była poetką codzienności, a czar jej poezji nie polegał, tylko wciąż polega. Co roku na święta Bożego Narodzenia nagrywam w niewielkim nakładzie (50 sztuk) płytę z domowymi, kameralnymi wykonaniami moich piosenek. Dla fan clubu repertuar tych krążków wybierają fani. Bardzo często proszą o piosenki z tekstami Agnieszki. Bo Agnieszka do dziś nie ma konkurencji.

Parafrazując słowa jednej z piosenek z pani repertuaru, można nawet powiedzieć, że dziś prawdziwych autorów tekstów już nie ma. W ciągu ostatnich kilku lat stali się wymierającą profesją.
Wie pan, teraz jest moda na pisanie dla siebie, tzn. każdy piosenkarz pisze sam sobie. Może chodzi o kasę, nie wiem. Zapomniano, że piosenka to muzyka i tekst. Tekst to słowo, a słowo nie może być byle jakie i przypadkowe. To powinna być jednak jakaś finezja. Polska piosenka zawsze miała dobrą tradycję. Kto przed wojną pisał piosenki? Najwięksi: Hemar, Tuwim, Słonimski. To samo po wojnie - same tuzy. Ja wychowałam się na Kabarecie Starszych Panów i to był dla mnie szczyt umiejętności tekściarskich. Potem, jak usłyszałam piosenki Młynarskiego, jak poznałam Koftę i Agnieszkę, nie miałam śmiałości sama pisać. Takie rzeczy, jakie się teraz pisze, myślę, że bym potrafiła naskrobać. Trzeba mieć jednak trochę pokory i szacunku dla słowa.

Ale dziś nie jest w modzie szacunek dla słowa, słuchacza czy współpracownika, który potem na każdym koncercie musi tych tekstów wysłuchiwać.
Radia skutecznie ten stan podtrzymują. Im jest dokładnie wszystko jedno. Wraz z powstaniem rozgłośni komercyjnych przestano zwracać uwagę na to, co się śpiewa. Wcześniej, choć istniało tylko Polskie Radio, poprzeczka była zawieszona znacznie wyżej. "Trójka" co rusz organizowała konkursy literackie, konkursy na nową piosenkę - ciągle się coś nagrywało. Dlaczego dziś to tak psieje?

Bo powszechnie nie dbamy o kulturę literacką?
Nie wszyscy. Na swojej nowej płycie postanowiłam stanąć w obronie słowa. Sztandar znów załopoce (śmiech).

Kiedy stanie pani na tej barykadzie? Wchodzi już pani do studia?
Jestem dopiero na etapie gromadzenia materiału. Tym razem postanowiłam się nie spieszyć. Do maja, czerwca będę zbierała ten repertuar. Potem nad tym bankiem utworów usiądę z producentem, Andrzejem Smolikiem. Pogramy, pośpiewamy, porozmawiamy. Myślę, że jesienią najwcześniej wejdziemy do studia. Chciałabym, żeby to była płyta intymna, ciepła, kameralna.

Takiej piosenki nie zagra żadna komercyjna rozgłośnia radiowa.
Zobaczymy. Na szczęście popularność radiowa nie ma bezpośredniego wpływu na wyniki sprzedaży płyt ani frekwencję na koncertach. Publiczność wie swoje. Ludzie nie są głupi. Zwłaszcza ten mały procent społeczeństwa, który kupuje oryginalne płyty. Dzięki mojej stronie internetowej jestem w stałym kontakcie z fanami i wiem, że oni bardzo oczekują ode mnie dobrych tekstów. To ludzie młodzi i otwarci. Na forum internetowym często dyskutujemy nie tylko o piosenkach, ale właściwie o wszystkim. Ci ludzie nie potrzebują radiowych brzmień. Dlatego tym razem ma być tak, jak sobie wymarzyłam - żadnych kompromisów. Przy ascetycznym akompaniamencie tekst lepiej dociera. Tej płyty ma się słuchać, ma się ją przeżyć. To nie mogą być przypadkowe słowa, które akurat pasują do frazy. To ma być o czymś.

Autorką tekstów na pani poprzednią płytę była Kasia Nosowska. Ona nie pisze o czymś?
Pisze, oczywiście. Kasia jest świetną osobą, ale teraz wracam do autorów, których znam od lat i lubię z nimi pracować.































































Reklama