Pamięta pan sobotę sprzed 25 lat?


Bardzo przeżywałem, że będę prowadził swoją pierwszą prawdziwą listę i że będę ją prowadził w Trójce. Ale mimo to nie był to dla mnie jakiś szczególny dzień. Pamiętam tylko, że jak skończyłem audycję, to byłem potwornie zmęczony, a mój realizator powiedział, że jak tak dalej będziemy robić, to za parę tygodni listy nie będzie, bo jest nudna... Ciągle mnie dziwi, że stałem się potem takim wesołym Romkiem - gryzłem jabłko, spadałem z krzesła. Trójka była wtedy poważnym radiem, wpadki były niedopuszczalne. A my zrobiliśmy z nich znak firmowy listy.

Kiedy powstawała lista, stan wojenny trwał w najlepsze. Ta audycja była dla komunistycznych władz wentylem bezpieczeństwa.


Ja wtedy tego tak nie czułem. Byłem początkującym dziennikarzem, dostałem szansę zrobienia czegoś, o czym marzyłem. Nie myślałem o tym, że lista ma przyciągnąć młodych po to, żeby w porze emisji Dziennika Telewizyjnego” nie maszerowali po ulicach. Zresztą w tych marszach brała udział Warszawa, a nie małe miasteczka. Dla tych ludzi lista była oknem na świat.

A co z poczuciem misji na zasadzie, że skoro nam już pozwolili, to my teraz zarazimy ludzi Zachodem?


Nie, ja i cały zespół traktowaliśmy to jak szansę robienia czegoś normalnego w ciężkich, smutnych czasach. To nie było nic nadzwyczajnego, po prostu zapraszaliśmy ludzi do słuchania dobrej muzyki, co na chwilę pozwalało im się poczuć tak, jakby żyli w normalnym kraju.

Reakcje słuchaczy to potwierdziły?


Trudno mi powiedzieć, bo ja je poznałem niedawno, przy okazji tysięcznego wydania. Dopiero wtedy się dowiedziałem, jakie znaczenie dla ludzi ma lista. Gdybym wcześniej wiedział, że jestem postrzegany jak wychowawca muzyki dla kilku pokoleń, to już dawno bym na serce umarł. To były czasy przed internetem, telefony w stanie wojennym były rarytasem, kartki pocztowe szły ponad tydzień. Poza tym ludzie nie bardzo się zwierzali. Pisali, że się cieszą, że lista jest, ale nie było głosów, że to coś niezwykłego, kultowego.

Jak sobie radziliście ze zdobywaniem nowości?


Z polskimi utworami nie było kłopotu. Mieliśmy wtedy mnóstwo świetnych zespołów, na których płyty fani czekali miesiącami. Z piosenkami zagranicznymi było gorzej, trudno było przecież wyjechać. Korzystaliśmy z usług mieszkających na Zachodzie wujków i cioć, którzy kupowali nam nowe płyty i wysyłali paczkami. Sporo przywiozła zaprzyjaźniona stewardessa. Chodziłem też do ambasady amerykańskiej i pożyczałem taśmy z American Top 40, Piotr Kaczkowski regularnie przywoził płyty z Londynu. Trochę to było nieporadne, ale z powodzeniem działało wiele lat.

Lista to pańskie dziecko oddane w opiekę słuchaczom. Zawiódł się pan kiedyś na nich?


Tak jak w rodzinie, zdarzają się czarne owce. Dostawałem już e-maile, żebym dał sobie spokój, bo jestem beznadziejny. Ja nie muszę przecież robić tego do końca życia, jak nie będzie zainteresowania, to to rzucę.

A wyobraża pan sobie taki moment?

Kiedyś sobie nie wyobrażałem, teraz wiem, że to się kiedyś musi skończyć. Jak śpiewa Grzesiu Markowski: Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym. Może ja już przegapiłem ten moment, a może 25-lecie jest dobrą chwilą, żeby powiedzieć, że od jutra nie ma listy.



















Reklama