Takie prace nazywa się zwykle impresyjnymi. Anna Konik pokazuje film, ale rozbity na siedem symultanicznych projekcji wyświetlanych na ekrany zawieszone w przestrzeni zachętowego Małego Salonu. W tym filmie nie ma liniowej narracji, konwencjonalnej fabuły ani upływu czasu - a jednak jest tu opowieść, tyle że rządząca się logiką odmienną od tej, która obowiązuje w historiach z jakimi mamy do czynienia na co dzień. Konik znalazła tę opowieść w sztuce teatralnej napisanej przez młodego schizofrenika, którego poznała kilka lat temu. Dramat nadwrażliwego autora opowiadał o miłości, "o marzeniu, by zmienić się cieleśnie w osobę, którą się kocha". Konik sięgnęła po ten tekst ponownie, kiedy podczas pobytu stypendialnego w Irlandii, trafiła na opuszczony zakład psychiatryczny Our Lady’s Hospital w Cork.

Reklama

Praca Konik nie jest ekranizacją sztuki cierpiącego na schizofrenię mężczyzny, to raczej próba przełożenia na język wideo wyobrażeń i struktury tego tekstu. W zwielokrotnionym seansie wszystko dzieje się jednocześnie: fale rozbijają się o brzeg, wiatr kręci wiatrakiem wentylatora, a para młodych ludzi szuka się w opustoszałych wnętrzach szpitala, w którym pełno jest jeszcze śladów po toczącym się tu kiedyś życiu. W dormitoriach wciąż stoją łóżka pacjentów, po zrujnowanych pokojach walają się zgubione przedmioty, zostały nawet medyczne kartoteki. Bohaterowie filmu przechodzą z pomieszczenia do pomieszczenia - i z ekranu na ekran. Czasem obecni są na kilku projekcjach na raz, jakby w jednej chwili istnieli w kilku różnych miejscach. Szukają się, ale nigdy nie znajdują. Ich wędrówka przez szpital nie ma początku ani końca, jej tłem są wygłaszane przez bohaterów poetyckie monologi o samotności.

Anna Konik to artystka rodem z pracowni prof. Kowalskiego z warszawskiej ASP, kuźni artystycznych radykałów, od Kozyry przez Althamera po Artura Żmijewskiego. Konik w centrum zainteresowania swojej sztuki stawia postać Innego - ludzi obłąkanych, starych, samotnych, żyjących na peryferiach głównego nurtu codzienności. To fascynacje charakterystyczne dla artystów wywodzących się z Kowalni. Jeżeli jednak doszukiwać się u Konik elementów wpływu swojego profesora, to pojawiają się one w wersji soft (zwłaszcza w kontraście do drastycznych projektów, z których słynie wielu absolwentów prof. Kowalskiego) i są przefiltrowane przez oryginalną wrażliwość artystki. W swoich filmach mieszających konwencje subiektywizowanego dokumentu, kina drogi i galeryjnego wideo Konik jest zawsze bardzo blisko bohaterów. Każda jej praca to spotkanie z rzeczywistością drugiego człowieka, ta rzeczywistość interesuje artystkę bardziej niż autoekspresja czy eksponowanie własnego ego.

"Our Lady’s Forever" to bardzo pięknie zrealizowana praca, która uwodzi urodą obrazów i sugestywną atmosferą. Annie Konik udało się zbudować za pomocą filmów przestrzeń istniejącą poza czasem, świat, który przypomina opustoszały szpital wariatów. Każdy jest nieskończenie sam, zagubiony na zawsze w amfiladach własnego umysłu. To jedna z tych niedopowiedzianych, ulotnych prac, które prowokują do szukania znaczeń w poetyckich metaforach. Oczekujemy od sztuki dyskursywności, jasno określonych znaczeń, treści. Tym razem lepiej jednak zawiesić oczekiwania na kołku. Jest dzisiaj mnóstwo sztuki, której w gruncie rzeczy nie trzeba wcale oglądać, wystarczy o niej mówić. "Our Lady’s Forever" to inna historia: trzeba uważać, żeby nie zagadać tej pracy, w której pokazane jest to, czego nie da się powiedzieć.

Reklama



"Our Lady’s Forever"
Anna Konik
Zachęta, Warszawa, do 5 sierpnia, www.zacheta.art.pl