PAP: Jak pan wspomina swoje zabawy sylwestrowe?

Jan Pietrzak: W różnych środowiskach przebywałem. Byłem w wojsku, pracowałem w fabryce telewizorów, w klubie studenckim Hybrydy, a więc i zabawa była różna. Nic nie odbywało się według jednej sztancy, no chyba, że bale partyjno-rządowe, ale na tych nie bywałem.

Reklama

PAP: Które z imprez wspomina pan najlepiej?

J.P.: Najlepsze były kluby studenckie. Na sylwestra przychodziłem do Hybryd w latach 60., a potem w latach 70. miałem tam swój kabaret. W naszym klubie odbywały się fantastyczne zabawy. Świetne. Mieliśmy przede wszystkim wspaniałą kapelę, wybitnych jazzmanów, którzy nam grali do tańca. To była żywa muzyka, duży zespół, a to nie, co teraz didżej, który puszcza jakieś mechaniczne bum, bum, bum... Wszystko w dobrym stylu. Do tego dziewczęta świetnie poubierane. Do Hybryd przychodziło wymagające towarzystwo, więc każda chciała dobrze wyglądać.

Reklama

PAP: Było z kim potańczyć.

J.P.: O tak. Opowiem panu pewną historię, zupełnie jak z filmu. Mam nadzieję, że żona nie będzie miała mi tego za złe. Kiedyś ze swoją dziewczyną spędzałem sylwestra w Hybrydach. A tu na balu zjawiła się moja znajoma z Czech. Chciała mi zrobić niespodziankę i przyleciała z Pragi do Warszawy. Miałem więc na jednej zabawie dwie dziewczyny. Robiłem wszystko, by się przypadkiem nie spotkały, albo nie dowiedziały o sobie. Jedną umieściłem na parterze, a drugą na piętrze. I biegałem od jednaj do drugiej - w tę i z powrotem. W międzyczasie dziewczynami zajmowali się moi koledzy. Dziś ta historia mnie bawi, ale wtedy nie było mi do śmiechu. Dwie dziewczyny na jednym sylwestrze to nadmiar.

PAP: Gdzie pan jeszcze się bawił na Nowy Rok?

Reklama

J.P.: Na balach w Akademii Sztuk Pięknych były piękne dziewczyny i artystowska atmosfera. Popularne zabawy organizowano w Klubie Dziennikarza. Ale, jak się nie było dziennikarzem, to trudno było się dostać. Osobna sprawa, to zamknięte imprezy w Klubie Aktora, dla znającego się doskonale, ale trochę snobistycznego środowiska.

PAP: A wielkie zabawy w restauracjach?

J.P.: W Warszawie było może z pięć porządnych restauracji, które robiły bardziej okazałe bale. Chodziło się do Kamieniołomów w Hotelu Europejskim, Bristolu, Polonii, Kameralnej - bardzo popularnej w środowisku artystycznym. Tam gromadzili się pisarze i poeci. Zaletą tych miejsc była żywa muzyka. Nie jakieś dyskoteki, wrzaski, łupanie, tylko kulturalni harmoniści, akordeoniści, albo zestaw, o którym mówiło się żartobliwie: zespół z Marek - trąbka, pompka i lewarek. Ci klezmerzy potrafili grać taneczne kawałki doskonałe do tańca. A nawet jak popili, to żartowali sobie, refreniści śpiewali z publicznością. Zresztą sam miałem w tym udział, bo w podchorążówce byłem w zespole muzycznym, który grywał na zabawach. Kiedyś grałem na sylwestra w kasynie oficerskim. Kolacja dla orkiestry, to było pół litra na głowę i kawałek kiełbasy. Po tej wieczerzy, już było odrębne granie, swobodne, człowiek nie krępował się nutami i frazą.



PAP: A co się grało?

J.P.: Popularne przeboje, to, co śpiewali: Maria Koterbska, Marta Mirska, Mieczysław Fogg, czyli ówczesne gwiazdy. Zwłaszcza popularne były przeboje Janusza Gniatkowskiego takie, jakie jak "Indonezja" czy "Kuba jak wulkan gorąca".

PAP: Jakie środowiska, poza artystycznym bawiły się w znanych restauracjach?

J.P.: Głównie byli to badylarze, czyli ci, którzy hodowali badyle w szklarniach. Stanowili oni jakąś zajawkę wolnego rynku w czasach PRL, rzemieślnicy, którym się powodziło dużo lepiej niż pracującym na państwowym. Poza tym wszystko było przesiane ubekami. Bo na każdym większym zgromadzeniu, także na zabawie musieli być ubecy. Byli wyczuwalni z daleka, mieli charakterystyczny sposób zachowania. Szczególnie wyróżniali się w klubach studenckich, w klubie aktora. Zawsze wiadomo było, który to ubek. Traktowało się ich, jako miejscowy koloryt.

PAP: Jak bawiła się klasa robotnicza z fabryki telewizorów?

J.P.: W stołówce pracowniczej. Na stołach ceraty, przy osobnym stoliku dyrektor i sekretarz. Tak się jakoś to toczyło przez godzinę czy dwie, a później, po toaście noworocznym wszyscy się upijali. Nie zdradzam tu chyba wielkiej tajemnicy, ale bardzo dużo się piło. Wódka była jednego rodzaju z niebieską, albo z czerwoną kartką, nienajlepsza. Papierosy wszyscy palili, bo wtedy one jeszcze nie szkodziły. Ustrój szkodził bardziej niż wódka czy papierosy, więc nikt się nie przejmował. Tak więc około pierwszej w nocy wszyscy byli uwaleni zdrowo, no i się bełkot zaczynał.

PAP: Zaznaczył pan, że nie brał udziału w oficjalnych balach. Ale ludzie oglądali je na kronikach filmowych, w telewizji. Jak na to reagowali?

J.P.: To była z gruntu fałszywa impreza, tak jak fałszywa była sama intencja - pokazanie przywódców bawiących się szampańsko z przedstawicielami ludu. To były kpiny. Nikt poważnie nie traktował towarzysza Gierka ze Stachą, swoją żoną na balu, albo towarzysza Gomułkę ze swoją. Śmiano się z tego, bo co za tancerz z Gomułki. Kpiono z żony Gierka, że pojechała do Paryża, by ułożyć sobie na sylwestra koafiurę, czyli loki, które wyglądały - jak to się mówiło - jakby piorun dupnął w szczypiorek. To były takie tandetne żarty.

PAP: A prywatki?

J.P.: Prywatki były bardzo istotnym składnikiem życia towarzyskiego. Ponieważ lokali gastronomicznych organizujących bale było niewiele, a i trudno było się dostać, to się robiło prywatki. Tak jak śpiewa Gąssowski "Gdzie te prywatki". Poprzedzały je przygotowania, umawianie się, co kto przynosi, na co się składa.

PAP: W czasach wiecznego niedoboru i alkoholu na kartki organizacja prywatek nie była chyba łatwa?

J.P.: Trzeba było zapewnić jakąś pulę alkoholu, skrzynkę, żeby było co pić. Ale akurat z wódką nie było większego problemu. Problemem było takie dopicie poranne. Jak już człowiek miał wielki ciąg, jak się rozkręcił i chciał jeszcze poszumieć, to musiał na mety jeździć. Ale robiło się myk, myk w taksówkę i się jechało na Plac Zbawiciela. Tam takie babiny za firankami się ukrywały i u nich się kupowało litra - jeszcze z kotletem. Takich met było sporo, one normalnie funkcjonowały nawet w ciągu zwykłego tygodnia.



PAP: Ale na prywatkach lubiana przez pana muzyka na żywo już nie grała.

J.P.: No tak. Był adapter bambino - humorystyczna konstrukcja, rzęch potworny. Ale, wie pan, młodzi ludzie jak chcą się bawić, to im nic nie przeszkadza. Sam pamiętam z czasów wojny, jako dziecko nakręcałem patefon, gdy bawiła się starsza młodzież. To był dopiero rzęch, a też się ludzie bawili. Zabawa wynika z potrzeby odreagowania, nawet, jeżeli się żyje w systemie opresyjnym, w poczuciu upokorzenia i nędzy, to człowiek chce się od tego oderwać i temu służy zabawa. Upijemy się, poskaczemy i jest nam trochę lżej. Zresztą z zabawą bywało różnie. Wszystko zależy od tego, co człowiek ma w głowie. Bo wiadomo, jak się napije, to potęgują się uczucia. Kiedy człowiek jest nastawiony pozytywnie, to się rozkręca pozytywnie, ale jak jest wściekły, zły i agresywny, to idzie w negat.

PAP: Na balach, prywatkach dochodziło do rękoczynów?

J.P. Zdarzały się bójki, ale nie pamiętam po nazwiskach, kto komu dał w gębę. Konflikty między ludźmi zawsze są, zwłaszcza, jeżeli chodzi o sprawy damsko-męskie. Kiedy jednemu podoba się dziewczyna drugiego, albo odwrotnie, to dochodzi do szarpaniny. Sam przyznam, że nie byłem aniołkiem, zwłaszcza w latach wojskowych czy fabrycznych. Zdarzały się historie, gdyśmy się naparzali z chłopakami z innej dzielnicy. Ale była to rutyna. Każdy kogut chce pokazać swojej damie, jaki jest waleczny.

PAP: Dla pana sylwester to często dzień, a właściwie noc pracy.

J.P: Od wielu lat pracuję w sylwestra. To dobra okazja, aby w eleganckim towarzystwie zarobić parę złotych. Tak też poznałem moją pierwszą żonę. Zaczęło się od tego, że upiłem się dzień przed sylwestrem. Złapała mnie milicja, gdy jechałem samochodem. Zabrali mi auto, bo miałem za dużo promili. A w sylwestra grałem w pięciu kinach. Wtedy artyści estrady często występowali w dużych warszawskich kinach takich jak Moskwa, Skarpa, Ochota. Miałem tak zwaną szufladę, czyli wszystko było poukładane tak, że kończyłem w jednym kinie i musiałem gnać do drugiego itd. Bez samochodu bym się nie wyrobił. Uprosiłem wówczas koleżankę z Hybryd, która jeździła na rajdy, aby mnie powoziła po Warszawie. I tak się powoziliśmy, że zostaliśmy małżeństwem.

PAP: A gdzie przywita pan 2011 rok?

J.P: W tym roku, wyjątkowo kabaret odpoczywa, więc posiedzimy z żoną i przyjaciółmi w restauracji. Zagramy za to 13 stycznia w restauracji Dekada.

Rozmawiał Wojciech Kamiński (PAP)