"Kala", najnowszy album ukrywającej się pod pseudonimem Mai Arulpragasam zaledwie dwa tygodnie po premierze został okrzyknięty płytą roku.

Cała Ameryka chyba musi drżeć ze strachu na myśl o tym, do czego jest jeszcze zdolna ta artystka. Przynajmniej tyle można wywnioskować po tym, jak w zeszłym roku władze odmówiły jej wjazdu do kraju. M.I.A. jechała akurat do studia producenta Timbalanda odpowiedzialnego za sukcesy Nelly Furtado czy Justina Timberlake'a, by pracować nad nowym albumem. Z powodu tego dziwnego zbiegu okoliczności ich współpraca zakończyła się na jednym utworze, zaś reszta nagrań powstawała z innymi ludźmi w studiach w Trynidadzie i Tobago, Australii oraz Indiach.

Reklama

Nie ma przesady w twierdzeniu, że M.I.A. to fenomen globalny. Na swoim najnowszym albumie wykorzystała fragmenty muzyki tamilskiego kompozytora Ilayaraja oraz wykonała cover "Jimmy Jimmy Aaja" hinduskiej piosenkarki Parvati Khan z bollywoodzkiego hitu z lat 80. "Disco Dancer". Jednocześnie nie zabrakło tam odniesień do kultury brytyjskiej, m.in. M.I.A. wykorzystała linię basu wielkiego przeboju New Order "Blue Monday" czy sampel ze "Straight to Hell" The Clash. Taki miks kulturowy to dla niej zupełnie naturalna rzecz. Jej dzieciństwo toczyło się między Anglią, Sri Lanką i Indiami, ponieważ ojciec był członkiem Tamilskich Tygrysów i jego rodzina była zmuszana nieraz do opuszczania kraju. Kiedy w latach 80. znów wrócił do ojczyzny walczyć o wolność, młoda Maya zagubiona w wielkomiejskim Londynie przyjęła przydomek M.I.A., czyli "missing in action" i tak łatwo nie złożyła broni. Wstąpiła na akademię sztuk pięknych, gdzie malowała obrazy poświęcone tamilskim rebeliantom, a potem zachęcona przez Peaches zajęła się muzyką.

Jej podejście przypomina wojowniczych emigrantów z Azji, takich jak Fun-Da-Mental czy Asian Dub Foundation, którzy podbijali brytyjskie klubu w latach 90. W jej muzyce odbijają się obecnie bardzo popularne nurty jak surowy brytyjski hip-hop określany jako grime, żywiołowy i taneczny jamajski dancehall czy bardziej egotyczny baile funk z brazylijskich faveli. Jej droga do kariery nie wiodła oczywiście korytarzami wielkich wytwórni, ale najpierw przez liczne imprezy, na których grano jej singiel "Galanga". A potem przez internet, gdzie jej nielegalny mixtape "Piracy Funds Terrorism" z fragmentami debiutanckiego albumu oraz podkładami ze znanych przebojów Jay-Z czy Missy Elliott rozszedł się błyskawicznie. Sam krążek "Arular" sprzedał się w Stanach w 130 tys. sztuk i zebrał świetne recenzje, a na Wyspach został nominowany do Mercury Prize. Nie minęło kilka miesięcy, a M.I.A. dostała propozycje współpracy od Missy Elliott, Timbalanda oraz trasy z Gwen Stefani.

Oczywiście jej sukcesy odbiły się też głośnym echem w rodzimej Sri Lance, gdzie jedna z gazet opublikowała o niej duży materiał. Nie do końca pochwalała jej kolorowy wygląd i rozrywkową muzykę, ale cieszyła się z jej popularności. Ojciec miał jej za złe, że użyła jego przydomku jako tytułu albumu, a mama, że wciąż nie ma normalnej pracy ani męża i będzie musiała się za nią wstydzić na ulicy. Nic dziwnego, że M.I.A. właśnie od jej imienia Kala nazwała kolejny album, bo w ten sposób podkreśliła, że wcale nie wstydzi się swojej rodziny, swojego pochodzenia ani swojej kultury. "Nie wiem, jak długo będzie trwała moja kariera, wszystko zależy od tego, jak przyjmie mnie Zachód - tłumaczy. - Media prowadzą do segregacji kultury, ale kultura staje się globalna. Tyle się dzieje wśród 5 miliardów ludzi w innych państwach, że dłużej nie można tego lekceważyć. A jeśli Ameryka mogła zalać nas swoją kulturą, to my możemy ją zalać swoją." No to teraz Ameryka już może mieć powody do obaw.

Reklama