To była jedna z najbardziej elektryzujących informacji w światowym show-biznesie. W lipcu bieżącego roku ogłoszono wszem i wobec, że kolejną gwiazdą firmy Hear Music będzie jedna z największych artystek wszech czasów - Joni Mitchell. Pikanterii dodawał fakt, że Hear Music to płytowy oddział ogromnego konsorcjum Starbuck dostarczającego światu parzonej na milion sposobów kawy. "Kolejna kawiarniana gwiazda" - zagrzmieli dziennikarze, których pamięci nie uszły okoliczności wycofania się siedem lat temu Joni Mitchell z muzycznego biznesu. Artystka wówczas nie tylko skomentowała stan światowej kultury, ale też otwarcie zaatakowała MTV jako siedlisko muzycznej miernoty oraz jedną z ikon rynku fonograficznego Davida Geffena, zarzucając mu permanentne niewypłacanie tzw. royalties.

Atmosfera zrobiła się nieprzyjemna, a Joni Mitchell zamilkła, pozostawiając swoich fanów w nieutulonym żalu. Padały jednak coraz częściej pytania, czy wytrwa w swoim postanowieniu i na trwałe zerwie kontakty z "chorym i obrzydliwym show-bizesem".

Dziś już wiemy, że się jej to nie udało. Piątego października najnowsza płyta Joni Mitchell "Shine" trafi nie tylko do sklepów muzycznych, ale także i do rozsianych po świecie kawiarenek sieci Starbucks. Nie będzie ona przypominać pełnej rozmachu "Travelogue", którą Joni pożegnała się z płytowym rynkiem, nie będzie też płytą w stylu retro zawierającą muzykę opartą na brzmieniu akustycznej gitary i "nudziarskim" folkowym nastroju.

Otoczona Gregiem Leiszem - na pedal steel guitar, Larrym Kleinem - na gitarze basowej i Bobem Sheppardem - na saksofonie, Mitchell zaproponuje muzykę, jak na jej standardy, całkiem nowoczesną brzmieniowo. Sama artystka określiła ją w jednym z wywiadów jako "najbardziej pracochłonną płytę w całej muzycznej karierze". Może dlatego że w znacznej mierze sama zajęła się instrumentacją i grą na większości słyszanych instrumentów. Co do jednego fani muzyki Joni Mitchell mogą być jednak pewni: otrzymają dojrzałą, ale też i bardzo emocjonującą poetycką płytę, na której teksty pióra artystki stają obok słów wiersza Rudyarda Kiplinga. I to właśnie ten wiersz przekuty w piosenkę zatytułowaną "If" będzie promował cały album będący w istocie pierwszą od dziesięciu lat prezentacją nowego repertuaru Joni Mitchell.

Ale to nie wszystko. Wszystko wskazuje na to, że ten rok jest dla Mitchell bardzo łaskawy. Trzeba bowiem pamiętać, że kilka miesięcy temu na sklepowych półkach pojawiła się płyta "Tribute To Joni Mitchell", na której gwiazdy światowego popu niemal poprosiły legendarną wokalistkę, aby powróciła na scenę. A lada moment trafi w nasze ręce najnowszy album innej legendy, tym razem jazzowego fortepianu, Herbiego Hancocka, zadedykowany w całości tej kanadyjskiej pieśniarce - "River. The Joni Letters". Do nagrania płyty Hancock zaprosił same gwiazdy. W regularnym bandzie zagrali Wayne Shorter, kolejny bliski znajomy Mitchell, oraz Dave Holland - kontrabas, Vinnie Colaiuta - perkusja i Lionel Loueke - gitara. Kto wie, czy nie jest to szczególnie ważny dla Joni rodzaj "tribute to".

Z Hancockiem i Shorterem łączą Joni Mitchell od dawna silne muzyczne związki. Wspomnijmy choćby słynną i w jakiejś mierze przełomową płytę sprzed prawie 30 lat "Mingus", na której wspólnie podjęli udaną próbę połączenia poezji z nowoczesnym instrumentalnym jazzem. Pewnie dlatego w jednym z utworów na płycie "Tea Leaf Prophecy" Joni Mitchell zdecydowała się zaśpiewać. Zaproszenie do sesji przyjęli także inni wielcy muzycznego świata. Wśród nich m.in. niezwykle popularna Norah Jones oraz dwie niezaprzeczalne ikony współczesnej muzyki: Tina Turner i Leonard Cohen. I choć zespoły w rodzaju "all stars" rzadko dostarczają udanych nagrań, tym razem jednak udało się stworzyć bardzo dobrą i spójną płytę.









Reklama