Tytułowy bohater (wybitna rola George’a Clooneya) od 17 lat pracuje w potężnej nowojorskiej kancelarii prawniczej. Oficjalnie specjalizuje się w prawie majątkowym. W rzeczywistości jego praca niewiele ma wspólnego z prawnymi przepisami i procedurami. Sam o sobie Clayton mówi, że jest sprzątaczem. Robi to, czym inni prawnicy się brzydzą.

Reklama

Clayton sprząta brudy po co ważniejszych klientach kancelarii - zajmuje się roszczeniami finansowymi porzuconych kochanek, pomaga załatwić sprawę ucieczki z miejsca wypadku, tuszuje przestępstwa, ma dojścia do urzędów. Jest niezastąpiony. I nieźle mu za to płacą. Ale jednocześnie Clayton zdaje sobie sprawę, że nigdy nie zostanie wspólnikiem w firmie, choć osiągnął już odpowiedni staż pracy. Bo Clayton stoi w kancelarii najniżej na drabinie zawodowej i społecznej. Na przeszkodzie stoi nie tylko charakter jego zajęcia, ale także społeczne pochodzenie. Clayton wywodzi się z klasy białych kołnierzyków (jego ojciec był policjantem). Żyje na pograniczu dwóch światów, do żadnego z nich nie należąc. Takie życie w zawieszeniu odcisnęło na nim piętno. Clayton jest cyniczny, znużony życiem i pracą, zobojętniały.

Daleko mu więc do szlachetnego skauta. To antybohater, a na dodatek życiowo przegrany. Nieudane życie osobiste. Nieudane inwestycje (marzenia o własnej knajpie kończą się totalną porażką i bankructwem). Niebezpieczna pasja to poker. Jak długo można tak żyć?

Przebudzenie następuje, kiedy ginie najbliższy przyjaciel Claytona, także prawnik z kancelarii. Tuż przed śmiercią mężczyzna nieoczekiwanie zrywa z dotychczasowym życiem. Znajomi wolą w tym widzieć objawy załamania nerwowego, a nawet obłędu. Tak jest bezpieczniej, bo unika się niewygodnych pytań i refleksji. Jednak Clayton odkrywa, że jego przyjaciel tuż przed śmiercią zgromadził dowody obciążające wielką korporację, która jest jednocześnie najważniejszym klientem jego kancelarii. Ten wątek jest mocno sensacyjny, bo wiemy, że przyjaciel Claytona nie umarł śmiercią naturalną, ale został zamordowany na zlecenie prawniczki reprezentującej korporację. Życie samego Claytona także jest w niebezpieczeństwie.

Reklama

Ten film znakomicie buduje atmosferę zagrożenia. Odżywają w nim klimaty paranoi i teorii spiskowych charakterystyczne dla amerykańskiego kina lat 70., dla produkcji w rodzaju "Trzy dni kondora", "Syndykat zbrodni", "Taśmy prawdy" czy "Wszyscy ludzie prezydenta". Tamto kino zrodziło się ze społecznej frustracji i niepokoju odczuwanych wtedy przez Amerykanów. Było reakcją na aferę Watergate i wojnę w Wietnamie, wyrazem ogólnego kryzysu zaufania amerykańskiego społeczeństwa do swojej administracji. Podciąganie "Michaela Claytona" pod taką charakterystykę byłoby jednak nadużyciem, choć i dzisiaj Amerykanie są sfrustrowani polityką Białego Domu. Ale film wpisuje się w nurt kina krytykującego - w sposób mniej lub bardziej otwarty - świat korporacji i globalizm. Nurt ten został zapoczątkowany bodaj przez "Informatora" Michaela Manna, a rozwinięty m.in. przez "Syrianę" Stephena Gaghana (w której nota bene także wystąpił Clooney).

Scenariusz "Michaela Claytona" napisał Tony Gilroy, scenarzysta m.in. filmów o Jasonie Bournie. Ten tekst znakomicie sprawdziłby się także w teatrze. Opiera się bowiem - podobnie jak krążąca po naszych kinach "Ukryta strategia" Roberta Redforda - na dialogach. Jednak w przeciwieństwie do Redforda, który utopił swój film w potoku banałów i frazesów, Gilroy zna wartość dobrego tekstu. Jego dialogi są świetnie napisane, zbudowane z wielką dyscypliną. Żadnego niepotrzebnego gadulstwa, żadnego pustosłowia.

Dialogi w "Michaelu Claytonie" napędzają akcję, budują klimat, określają relacje pomiędzy bohaterami i dopełniają ich charakterystykę. Pod tym względem film Gilroya powraca do znakomitych tradycji kina amerykańskiego - kiedyś nie traktowano widza jak dziecko, którego trzeba olśnić obrazkami, ale jak osobę myślącą, szukającą w kinie intelektualnej stymulacji. Pamiętacie "Dwunastu gniewnych ludzi" Sidneya Lumeta? Akcja rozgrywała się w jednym pokoju, bohaterowie nie wstawali od stołu, wyłącznie rozmawiali, ale film miał napięcie i dramatyzm, o jakim tylko mogą pomarzyć dzisiaj różne "Transformersy" czy "Kody da Vinci".

Bo "Michael Clayton" to nie tylko dreszczowiec. Pod warstwą sensacji kryje się jeszcze jedna - obyczajowa. Dla mnie znacznie ciekawsza. "Michael Clayton" to także film o ludziach przegranych, którzy podczas wyścigu szczurów zagubili sens życia. Oddani firmie, budujący karierę, żyjący tylko pracą. O jednym z bohaterów filmu koledzy mówią, że nawet do kibla nie wychodził bez sporządzenia notatki służbowej. Ci ludzie - Michael Clayton, jego przyjaciel, prawniczka z korporacji, która nie waha się zabić dla dobra firmy - nagle odkrywają, że ich dotychczasowe życie nie było nic warte, że już dawno straciło sens i cel. Znaleźli się więc na zakręcie. Co zrobią dalej? W przypadku Claytona film pozostawia pytanie bez odpowiedzi.