Podstawą scenariusza była głośna książka Uptona Sinclaira "Nafta” (1927), jednak Anderson wykorzystał jedynie wątki z pierwszej części powieści. Z monumentalnej historii o narodzinach potęgi magnata naftowego w Kalifornii reżyser wykroił mroczną, gorzką i przygnębiającą opowieść o żądzy władzy. Bardziej niż mocno ironiczną powieść Sinclaira "Aż poleje się krew” przypomina klasyczne dzieła amerykańskich noblistów: Johna Steinbecka i Williama Faulknera.

Reklama

Centralną postacią filmu jest Daniel Plainview (fenomenalny Day-Lewis), poszukiwacz srebra, który przypadkiem trafia na złoża ropy naftowej. Zakłada własną firmę wiertniczą, mozolnie buduje swój majątek i pozycję społeczną. Gdy niemal za bezcen kupuje roponośne ziemie od kalifornijskiego farmera, wchodzi w konflikt z jego synem Eli Sundayem (znany m.in. z "Małej Miss” Paul Dano). Eli pragnie pieniądze uzyskane ze sprzedaży ziem przeznaczyć na stworzenie własnego Kościoła Trzeciego Objawienia. Losy mężczyzn będą się splatać przez kolejne lata, obaj stoczą bowiem nieustającą walkę o władzę nad ludźmi. Walkę, z której żaden z nich nie może wyjść zwycięsko.

"Aż poleje się krew” nie wzbudził w europejskich krytykach takiego zachwytu jak w Stanach Zjednoczonych. Nic dziwnego, bowiem to kino na wskroś amerykańskie, utrzymane w quasi-religijnej tonacji, odwołujące się do mitologii Dzikiego Zachodu i legendy finansowych potęg magnatów naftowych oraz do klasycznych filmów hollywoodzkich. Widoczne są zwłaszcza inspiracje "Skarbem Sierra Madre” Johna Hustona (Anderson nie ukrywał zresztą swojej fascynacji tym filmem), ale można odnaleźć w nim także echa "Obywatela Kane’a” Orsona Wellesa. Wrażenie potęgują hipnotyzujące zdjęcia Roberta Elswita i świetna muzyka skomponowana przez gitarzystę Radiohead Johnny’ego Greenwooda.

A jednocześnie film Andersona skutecznie dekonstruuje amerykański mit "self-made mana”. Plainview do swojej potęgi dochodzi dzięki bezwzględnemu i instrumentalnemu traktowaniu innych. Jest kłamcą i szantażystą. Nawet jego ludzkie odruchy są cynicznymi zagrywkami. Plainview adoptuje synka jednego z pracowników, który zginął podczas pracy, tylko dlatego, że chłopiec pozwala mu zbudować wiarygodny dla kontrahentów wizerunek samotnego ojca. Gdy chłopak traci słuch wskutek wybuchu w szybie naftowym, Plainview bez cienia wahania wysyła go do odległej szkoły dla głuchoniemych. Niepotrzebni muszą odejść - taka dewiza przyświeca nafciarzowi, i to dzięki niej buduje swoje imperium.

Reklama

Zachodni krytycy chętnie dopatrują się w Davidzie Plainview postaci kolejnego ekranowego potwora, wyrachowanego, niemal nieludzkiego. Chętnie porównują go chociażby do Noah Crossa, bezwzględnego przedsiębiorcy granego przez Johna Hustona w "Chinatown” Polańskiego. Jednak - także dzięki wybitnej kreacji Daniela Day-Lewisa - Plainview nie jest jednoznaczną postacią. "Nie chcę, by ktokolwiek inny odniósł sukces. Nienawidzę ludzi. Chcę zarobić tyle pieniędzy, by od nich uciec” - mówi, a ta prosta myśl zdradza wszystkie jego słabości i wszystkie motywacje. Paradoksalnie tym jednym zdaniem Plainview odsłania swoje ludzkie oblicze ze świadomością, że z drogi, którą wybrał nie ma powrotu. A u jej kresu poleje się krew.