Bo przecież cała ta dadaistyczna zabawa, którą oglądamy w 13 wspaniałych salach Tate Modern, zrodziła się z przyjaźni trzech chłopaków, którzy lubili jeździć szybkimi samochodami na południe Francji. Duchamp i Picabia poznali się w 1911 r. w Paryżu i natychmiast przypadli sobie do gustu. Mieli wprawdzie zupełnie różne temperamenty - Picabia był namiętny, Duchamp raczej marzycielski - ale łączyło ich "ogromne zapamiętanie w atakowaniu reguł nie tylko sztuki, ale życia w ogóle”, jak ujęła to potem pierwsza żona Picabii. W 1915 r. obaj pojechali do Nowego Jorku, gdzie poznali młodego malarza, syna żydowskich emigrantów mieszkających na Brooklynie Emmanuela Radnitzky’ego - w skrócie Man Raya. Zaczęła się wieloletnia przyjaźń, której dowodem są wzajemnie robione portrety, wspólne książki, filmy oraz inspiracje artystyczne wydobyte na światło dzienne przez kuratorów Tate Modern.

Reklama

I właśnie na tym polega nowatorstwo londyńskiej wystawy: że jest próbą pokazania sztuki trzech słynnych artystów nie jako abstrakcyjnego konstruktu, wyrosłego z jakiegoś nurtu, ale jako ludzkiej działalności zrodzonej z wzajemnych przeżyć, rozmów, żartów, spotkań na szachach. Bo chociaż wiele z ich dzieł może wydawać się abstrakcją, znaczące jest zdanie Duchampa, które stało się mottem wystawy: "Chciałem odejść jak najdalej od siebie, choć doskonale wiedziałem, że robię to, używając siebie”.

I patrząc na zgromadzone "eksponaty” w ten osobisty sposób, zaczynamy zwyczajnie, po ludzku rozumieć, skąd się wzięły dziwaczne maszyny, które malowali wszyscy trzej artyści. Na pierwszy rzut oka trudno się domyślić, że wielki abstrakcyjny obraz na szkle wykonany przez Picabię powinien nosić tytuł "Panna młoda rozebrana przez swych kawalerów” (1915 - 1923) albo że koła zębate na innym obrazie symbolizują "przejście od dziewicy do panny młodej”. Ale były to po prostu aluzyjne sposoby mówienia o seksualności tak, żeby ominąć cenzurę. Picabia słynął ze swojego temperamentu i trudno mu było mówić o czymś innym, dla Duchampa erotyka była "podstawą wszystkiego”, Man Ray stał się autorem najbardziej niepokojących fotografii erotycznych.

A ile w tych dziełach było przypadku, pomyłki i zabawy. Weźmy markizę Casati, która bardzo chciała przejść do historii. Kazała się z tego powodu fotografować i malować wszystkim możliwym artystom, aż pewnego dnia zwróciła się do Man Raya. Ten miał jednak pecha, bo w paryskim hotelu, gdzie próbował zaspokoić ambicję damy, wyłączono akurat światło. W związku z tym artysta postanowił dłużej naświetlać film - przez co obraz wyszedł podwójnie. Chciał wyrzucić zepsutą fotografię, ale markiza w podwójnej twarzy i hipnotycznych oczach odnalazła "fotografię swojej duszy”. Powstało demoniczne zdjęcie, które jest znane na całym świecie. Ta i inne zabawy Man Raya, na przykład technika rayografu, odbijały się echem w eksperymentach Picabii. Tymczasem zaś Duchamp bawił się w inny sposób. Pewnego dnia zmęczony malowaniem, żeby się trochę oderwać, wziął koło od roweru i ustawił je na stołku. I ten pomysł, by boskim dekretem artysty z gotowych przedmiotów codziennego użytku uczynić dzieła sztuki, tak go zafascynował, że w końcu dziełem sztuki uczynił pisuar. Choć nieprzyjęty na paryską wystawę, prędko stał się on najsłynniejszym pisuarem świata ("Fontanna”, 1917). Melancholijny artysta poszedł dalej i postanowił nadać ready made’om emocje: stąd "nieszczęśliwy ready made” w postaci książki do geometrii uwiązanej na lince i rozwiewanej przez wiatr pod balkonem. Man Ray zainspirował się pomysłami swojego przyjaciela i dla zabawy zaczął uprawiać kombinatorykę przedmiotów: w ten sposób powstało żelazko z kolcami zatytułowane "Prezent”. Wszyscy trzej przyjaciele zabrali się też za domalowywanie wąsów Mona Lizie: najpierw Duchamp, potem Man Ray i po latach Picabia, której to zabawie poświęcono od tego czasu wielotomową bibliografię.

Reklama

Znaczące są ostatnie lata życia trzech artystów. Z satysfakcją, ale i z przerażeniem, śledzili, jak dzieci w szkole zaczynają ziewać nad ich dziełami. Zaraz to ich "Mona Lizie” ktoś nowy domaluje wąsy. Dlatego wszyscy trzej niemal zupełnie wyparli się sztuki. Duchamp grał w szachy i ostentacyjnie nic nie robił, twierdząc, że "każdy jego oddech jest dziełem sztuki”. Man Ray tworzył lustrzane odbicia farby w dwóch kartach, składając je jak kanapkę. Picabia malował kropki i koła, które miały utrudniać życie interpretatorom. Oto historia, która znalazła się w ostatniej, trzynastej sali wystawy w Tate Modern.

Bo w całym tym komparatystycznym przedsięwzięciu, notabene bardzo obecnie popularnym (pamiętam sprzed kilku lat cudowną paryską wystawę Matisse’a i Picassa), chodzi o to, żeby w tych trzech twórcach pokazać ludzi, a nie tylko dadaistów czy surrealistów. Żeby przypomnieć, że sztuka jest prostą emanacją życia i dlatego nigdy nie jest nudna - tak jak nudna nie jest namiętność, zabawa, ani przyjaźń. To tylko nasz zachodni sposób mumifikowania sztuki w muzeach i opisywania w podręcznikach sprawia, że natychmiast staje się ona przykrym obowiązkiem dla wycieczek szkolnych. I myślę sobie, że przewaga literatury jest taka, że książkę zawsze można poczytać w metrze - a obrazy trzeba oglądać w galeriach.

Ale przy Champs Elysees jest pewien bar, który nazywa się Man Ray. Na ścianach wiszą szalone zdjęcia robione przez tego wielkiego fotografa, który notabene nie uważał fotografii za sztukę - i te zdjęcia oglądane znad szklanki mojito nieodmiennie poruszają zgromadzonych tam imprezowiczów. Łącznie z tymi, którzy nigdy w życiu nie byli w żadnej galerii poza Galeries Lafayette czy na przykład Galerią Mokotów.