Milenijna moda na muzyczne powroty dotknęła nawet tę kultową grupę. Powód był prozaiczny - trójce muzyków formacji Love and Rockets, która powstała na zgliszczach Bauhaus, niestety nie powodziło się najlepiej w ubiegłej dekadzie. W nadziei na kolejne tłuste lata postanowili zakopać topór wojenny z wokalistą Peterem Murphym. Wprawdzie muzycy rozstali się, kiedy ich kariera dopiero nabierała rozpędu, i nigdy nie odnieśli razem spektakularnego sukcesu na miarę Joy Division czy The Cure, które również wywodzą się z nurtu gotyckiego rocka. Jednak nawet w czasach swego niebytu Bauhaus ze sztandarowy przebojem "Bela Lugosi’s Dead” obrósł legendą, zdobył wystarczająco wielu oddanych i wiernych słuchaczy, by jego kolejne powroty okazywały się dużym wydarzeniem.

Reklama

Jeszcze kilkanaście lat temu brytyjska prasa deprecjonowała grupę, utrzymując, że to epoka stworzyła Bauhaus. Dziś można bez przesady stwierdzić, że to raczej jej członkowie stworzyli epokę! Wywarli bowiem oni wpływ na dziesiątki wykonawców z kręgu nowej fali, ale też inspirowali twórców industrialu spod znaku Einsturzende Neubauten, metalowców z Voivod czy alternatywne gwiazdy pokroju Jane’s Addiction. Fenomen Brytyjczyków polegał nie tylko na mariażu punkowej energii z estetyką glamu, ale przede wszystkim na twórczym rozwinięciu krautrockowych poszukiwań. Ich droga od pierwszego albumu "In the Flat Field” do "Burning from the Inside” wydanego trzy lata później jest frapującym zapisem poszukiwaniem nowych rozwiązań brzmieniowych i aranżacyjnych. Dopiero z dystansu ćwierćwiecza widać, że na tle wielu ikon lat 80. Bauhaus był zespołem nowatorskim i inspirującym nie tylko w wymiarze zdefiniowania gotyckiego image’u.

Niestety, na najnowszym albumie "Go Away White” muzycy zdają sie nie dostrzegać tego, że od czasu ich ostatniego albumu zmieniło się kilka epok muzycznych, a przez rockową scenę przetoczyły się prawdziwe rewolucje. Album nie tylko nie przeciera rockowi gotyckiemu nowych ścieżek, ale jest przede wszystkim świadectwem bezsilności niezdolnych do wspólnego tworzenia muzyków. Część nagrań to przeciętne rockowe utwory przypominające najsłabsze fragmenty z sesji Love and Rockets. Natomiast końcówka albumu jest nieco bardziej stonowana i psychodeliczna, bliższa solowej twórczości Petera Murphy’ego, ale wcale nie ciekawsza. Honor krążka mogłoby obronić jedynie monumentalne "The Dog’s a Vapour”, gdyby nie to, że to nagranie pojawiło się na ścieżce dźwiękowej do filmu „Heavy Metal 2000” niemal dekadę temu.

Najbardziej irytujące w tym dość obcesowym skoku na kasę fanów jest to, że muzykom najwyraźniej nie chciało się nad tym materiałem pracować. Na nic zdadzą się sugestie członków grupy, jakoby krążek miał charakter jedynie pamiątkowy. Nawet tak traktowana płyta będzie jedynie zakałą w dyskografii grupy.

Reklama