"Długo zastanawiałem się, czy nowy album ma być spokojny i wyciszony, czy raczej żywy i taneczny" - wspomina Moby. "Wybrałem tę drugą opcję, bo ostatnio dużo imprezuję w Nowym Jorku i taki klimat muzyczny najbardziej mi odpowiada" - dodaje.

Po zupełnie bezbarwnych i pozbawionych energii dwóch ostatnich krążkach "18" i "Hotel" jego decyzja wydaje się zupełnie zrozumiała. Poza tym to właśnie tanecznymi singlami i ekstatycznymi rave’ami przez wiele lat ten artysta przecierał dla siebie szlaki na scenie muzycznej, a nie nudną muzyką tła oraz łatwo przyswajalnymi produktami reklamowymi.

Reklama

Fenomen Moby’ego od dłuższego czasu wydaje się zupełnie niezrozumiały. W 1999 roku dzięki albumowi "Play" stał się ikoną muzyki tanecznej. Co ciekawe, płyta najpierw zebrała przeciętne recenzje i sprzedała się tylko w kilkuset tysiącach egzemplarzy. Dopiero kolejne wydania podbiły sprzedaż do kilku milionów, a samego Moby’ego uczyniły multimilionerem.

Jego imię na listach przebojów rozsławiły kolejne single "Honey", "Run On" czy "Porcelan", a na tle innych producentów i didżejów wyróżnił się niepozornym wyglądem: mały, łysy, do tego weganin i abstynent. Ale to dzięki temu Moby trafił prędko do obiegu popkulturowego. Niestety po tym komercyjnym sukcesie było już tylko gorzej. Moby bezkarnie wciskał publiczności toporną muzykę taneczną.

Reklama

Nie da się ukryć, że scena rave w Stanach, z której się wywodził, była w cieniu tego, co działo się pod koniec lat 80. na Wyspach, a nawet nie dorastała rozmachem dawnej gorączce disco i house. Sam Moby był jedynym producentem, który singlem "Go" zdołał zaistnieć na brytyjskim rynku na początku lat 90. "Słuchaliśmy różnych rzeczy - drum and bass, trance, house, techno" - mówi Moby.

"Mieszając te wszystkie gatunki ze sobą, trzeba jednak pamiętać, że w muzyce tanecznej chodzi przede wszystkim o radość i dobrą zabawę" - dodaje.

Kiedy dziesięć lat później po sukcesie "Play" przebił się do mainstreamu, miał wreszcie okazję złożyć hołd swoim mistrzom i zorganizował festiwal Area, na który zaprosił m.in. Paula Oakenfolda i Johna Digweeda. Niestety krzewienie muzyki tanecznej w takim mało rozwojowym stylu oraz w miałkiej popowej formie trudno jednak przypisać mu jako zasługę.

Reklama

Na najnowszym albumie "Last Night" Moby znów zamierza powrócić do czasów pierwszych eskapad na Lower East Side. "Imprezuję tam prawie od 30 lat i ciągle mi się nie znudziło. Jest tyle wspaniałych barów i klubów, że trudno oprzeć się pokusie" - tłumaczy Moby. "Strasznie podoba mi się też to, że muzyka jest tam inspirowana beztroską i ekstrawagancką epoką disco, której chciałem złożyć teraz hołd".

Niestety, powołując się na te fascynacje artysta, sam się podkłada. W końcu miernym "Ooh Yeah" czy "257 Zero" musiałby teraz konkurować z genialnymi produkcjami nowojorskiego Hercules & the Love Affair sprzed kilku tygodni.

Niestety produkcje Moby’ego nie mają takiego klasycznego brzmienia ani przebojowości. Podobnie "I’m In Love" i "Disco Lies" próbuje z udziałem wokalistek stylizować na przeboje disco lat 70., ale daleko mu do wielkich produkcji Giorgio Morodera i śpiewającej Donny Summer.

Moby najlepiej sprawdza się w takich utworach jak "Everyday It’s 1989" czy "The Stars", którymi powraca do czasów "Everything Is Wrong" z 1995 roku, który był jego ostatnim udanym albumem.

W ten sposób Moby po raz kolejny udowodnił, że zachwyty nad nim są zupełnie nieuzasadnione. O ile kiedyś udało mu się sprzedać muzykę do reklamy i upowszechnić muzykę klubową, o tyle wciąż w nie ma w niej nic ważnego do powiedzenia.