Muzycy z Leningradu już dawno zrezygnowali ze striptizu na scenie i nawet instrumenty rozbijają dziś znacznie rzadziej niż kiedyś, ale i bez tego potrafią zrobić prawdziwe show. Piętnaście osób na scenie, w tym pięcioosobowa sekcja dęta i oczywiście wokalista Sznur – słynny chuligan skandalista.

Reklama

Na kolejne kawałki jak „WWW”, „Muzyka dla mużyka” czy „Ja swobodien” publiczność reagowała dzikim wrzaskiem, a sami muzycy – popijając piwo i Ballantine'sa – bawili się wcale nie gorzej. Gdy Sznurow zachrypniętym głosem zaryczał nieskomplikowany refren: „Chuj, chuj, chuj!”, ludzie wpadli w ekstazę.

Przekleństwa to ich znak rozpoznawczy. I jak pokazuje popularność grupy poza Rosją – russkij mat, czyli bluzgi, skutecznie pokonuje granice między narodami.

"Każdy inteligentny człowiek przeklina" – przekonywał mnie klawiszowiec Ilia. Sznur wyjaśnił tę kwestię dosadniej. "Między nogami mam chuja, a nie penisa! Przekleństwa to nieodłączna część języka rosyjskiego" – powiedział. Ale przeklinać trzeba umieć! "Po tym, jak ktoś przeklina, można poznać, jakim jest człowiekiem. Jeśli robi w to taki sposób, że zaczynasz się za niego wstydzić, to znaczy, że jest gówno wart" – tak Sznurow objaśnił swoją „błatną” filozofię. On sam nie żałuje rodzimych przekleństw, by wyrazić swój stosunek do życia, pieniędzy czy miłości. Muzyka kapeli znad Newy jest dość eklektyczna – łączy wiele stylów: od rocka przez reagae po ska, swing i punk. Sami muzycy twierdzą, że to „chuj wie co”.

Reklama

Pierwszy koncert zespołu w Polsce był hitem. "Nie będziemy tu przecież do rana siedzieć" – stwierdził Sznur, gdy po dwóch bisach publiczności wciąż było mało. A jeszcze na dzień przed występem muzycy obawiali się kiepskiej frekwencji, bo skąd niby Polacy mieliby znać Leningrad? Niepotrzebnie. To właśnie oni przeważali w tłumie bezbłędnie odśpiewującym kawałek za kawałkiem. Dopisali też miejscowi Rosjanie. Wyjaśnienie fenomenu Leningradu mieści się w narzuconej przez grupę stylistyce. – Są zajebiści – tak odpowiadali w czwartek ich fani. Skąd znają rosyjski zespół, którego muzyki nie ma w radiu ani w sklepach? Jednym płytę podrzucili znajomi, inni zasłyszeli gdzieś jeden kawałek, a resztę znaleźli w internecie. Mimo braku promocji, Leningrad rozprzestrzenia się samorzutnie.

Grupa niejednokrotnie objechała już europejskie stolice i sporo koncertowała w USA, ale do Polski nie zawitała. – Nie zapraszali – tłumaczył Sznur. – Ale w końcu ktoś wpadł na pomysł, żeby zaprosić nie Chór Aleksandrowa czy Bieriozkę, ale to, czego naprawdę słuchają Rosjanie – komentowała po koncercie Rosjanka Irina.

W Rosji rzeczywiście znają ich wszyscy. Petersburscy muzycy polaryzują nastroje, wzbudzając albo euforyczną sympatię, albo zdecydowaną niechęć. Zdecydowanie nie lubi ich burmistrz Moskwy Jurij Łużkow, który długo nie wpuszczał ich z koncertami do stolicy. – Teraz jest lepiej. Często tam gramy, ale tylko w prywatnych klubach – mówił Sznur. Brak sympatii ze strony władz można chyba zrozumieć. Sznur nie należy do tych artystów, których można spacyfikować i zapraszać na koncerty z okazji Dnia Zwycięstwa: mówi co chce i kiedy chce, no i zdejmuje spodnie w najmniej odpowiednich momentach. Skutecznie kreuje się na alkoholika intelektualistę, a najbardziej ceni w sobie to, że jest „niezatapialny jak gówno”. Styl życia jego i jego kolegów – zgodnie ze starą rockową tradycją – obfituje w używki i wymyka się schematom. – Gdzie tu można dostać kokainę? – pytali, wychodząc z Okęcia. Dzień później po alkoholowej zaprawie w garderobie wkroczyli na scenę na ostrym gazie. Ale – tradycyjnie – nie zaszkodziło to jakości imprezy. Bo ta, zarówno na scenie, jak i wśród publiczności, przebiegała według recepty Sznura: „wybuch energii z popijawą, ale bez mordobicia”.