Justyna Sobolewska rzeczywiście - zgodnie z tym, co zarzucił jej Przemysław Czapliński - napisała artykuł podobny do kilku już poprzednio drukowanych tekstów. Nie tak dawno w podobnym duchu wypowiadała się Anna Nasiłowska. Wypowiedzi tego rodzaju pojawiają się może nie tyle po wakacjach, ile po jakimś gorszym okresie literatury polskiej.

Reklama

Ale co to jest "gorszy okres"? Dla krytyka zawodowca to może być nawet pół roku, bo przez te sześć miesięcy musi się on zmagać z książkami, których z własnej woli by nie przeczytał, ale o których trzeba napisać recenzje. Przeciętny czytelnik takiego pół roku "przerwy" w ogóle nie zauważy, dla historii literatury on w ogóle nie zaistnieje. Obawiam się zatem, że takie przenoszenie na całość produkcji literackiej swego zawodowego zniechęcenia jest specjalnością ludzi czytających profesjonalnie. Justyna Sobolewska przecież książki godne uwagi znajduje wśród dzieł wydanych zaledwie w poprzednim roku: "Bieguni" Olgi Tokarczuk, "Lód" Jacka Dukaja, książki Sieniewicza (ale "Rebelia" jest akurat tegoroczna). Gdyby ktoś opisywał bieżące lata z punktu widzenia historii literatury, już na podstawie tych książek mógłby powiedzieć, że był to dobry okres dla polskiej powieści.

>>>Przeczytaj zarzuty jakie ma do polskiej prozy współczesnej Justyna Sobolewska

Można by się zatem zgodzić z Czaplińskim, że problem jest sztucznie wywołany, a także dość marnie podbudowany analizą. Bo i co to takiego - książki źle napisane? Czapliński zarzuca Justynie Sobolewskiej, że w istocie swoje kategorie wartościujące bierze z wczesnego modernizmu. Stamtąd ma być potrzeba realizmu, utożsamianie literatury z powieścią, wiara w istnienie jakichś obiektywnych kryteriów dobrego pisania. Na koniec dowodzi, że autorka artykułu nie bardzo umie wyzwolić się ze sprzeczności i sama niezbyt sprawnie czyta. "Nie pytaj, ile dobrych powieści literatura jest w stanie nam dać. Zapytaj, ile potrafisz z każdej literatury wziąć" - powiada wreszcie, rozprawę ze złą literaturą obracając ostatecznie przeciw krytyce.

Właściwie trudno się z tym nie zgodzić, ale zarazem - czy Czapliński do wygranej w dyskusji nie idzie trochę na skróty? Justyna Sobolewska rzeczywiście niezbyt fortunnie wybiera argumenty w swoim artykule, ale doświadczenia krytycznego trudno jej odmówić. Więc może bardziej niż argumenty liczy się instynkt zawodowej czytelniczki? Który powiada tyle tylko: nie umiem się porozumieć z aktualnie pisaną polską powieścią, coś mnie od niej odrzuca (ale co - naprawdę nie do końca potrafię wyjaśnić). Nie mogę mówić tu za Sobolewską, mogę tylko sam zastanowić się nad tym, co w nowej powieści wydaje mi się zarazem powszechne - i, jako nowe, wymagające (niekiedy trudnej) akceptacji.

Reklama

Czy istnieje coś charakterystycznego, co łączy różne dzieła prozą pisane w ostatnich latach? Kiedy tego punktu szukałem, nasunęła mi się skłonność do mieszania realizmu z fantastyką, której użyję tu jedynie jako przykładu. Na jakie problemy to zjawisko odpowiada? Na kłopoty ze zrozumieniem świata realnego? Na pytanie, co może nas zbawić, podczas gdy brak nam wiary w to, że rzeczywistość da się opisać i uratować tradycyjnymi metodami? Pisarze posługują się fantastyką również tam, gdzie tradycyjna sztuka opowieści objawia swój banał i sztampę. W efekcie nawet powieści "interwencyjne", z dużą zawartością publicystyki i wyraźnymi tezami społecznymi nie umieją często obejść się bez elementów fantastycznych (dobrym przykładem mogłaby być twórczość Sieniewicza, ale też Magdaleny Tulli, Olgi Tokarczuk, Ignacego Karpowicza, Jerzego Sosnowskiego, Jacka Dukaja, Tomasza Piątka, Jerzego Franczaka, itd.). Można więc uznać, że mieszanie realnego z fantastycznym jest po prostu zadaniem trudnym i nie każdemu z pisarzy wychodzi na zdrowie. Zazwyczaj dlatego, że w fantastykę ucieka, kiedy nie potrafi fabularnego problemu rozwiązać na terenie świata realnego, kiedy szuka barw mocniejszych niż te, których może mu dostarczyć rzeczywistość, kiedy próbuje uciec przed "publicystyką" powieści tak czy inaczej zaangażowanej, gdy chce czytelnika zaepatować "tajemnicą" czy "ponadnaturalnym", zamiast powieściowym problemom poświęcić jakiś głębszy namysł. Świat fantastyczny wydaje się łatwiejszy, bo nie stawia oporu, pozwala się kształtować bez oglądania się na reguły mimesis. Można jednak powiedzieć zupełnie inaczej: że oto w miksturze realności i fantastyki objawia się jakoś pokoleniowa wyobraźnia.

Czy zatem to błędy sztuki spowodowane tym, że powieść stawia przed sobą takie, jak wyżej, trudne formalnie zadania, powodują, że Sobolewska nie potrafi zaakceptować dziś pisanej powieści i żąda większego jej związku z rzeczywistością? Nie wiem. Mogę jedynie stawiać hipotezy, ponieważ mieszanie realizmu z fantastyką jest tylko jednym (choć znaczącym) elementem języka dziś powstającej powieści. Krytyk, który zgłasza tak generalną pretensję do literatury, powinien zastanowić się przede wszystkim nad tym, co mu najbardziej w tym języku przeszkadza. I zapytać sam siebie, czy te punkty konfliktowe wynikają z niezgody na niezdarność wykonania nowych powieści, czy może raczej - z tego, że język literatury zmienia się szybciej niż gust krytyka. Odpowiedź na to pytanie nie jest banalna. Właściwie trzeba je nieustannie ponawiać i szukać w sobie samym rozstrzygnięć, które nigdy zresztą nie będą ostateczne. Bo krytyk oceniający literaturę musi symetrycznie oceniać sam siebie i badać własną wrażliwość.

Czy wynika stąd, że krytyk powinien nieustannie dopasowywać stosowane kryteria wartościowania do tego, co w formie powieściowej najbardziej aktualne? Niekoniecznie. Nie jest oczywiście prawdą, że estetyka dnia dzisiejszego ma naturalną przewagę nad normami obowiązującymi wcześniej. Dlatego Justyna Sobolewska ma pełne prawo stosować w czytaniu kryteria wartościowania z przełomu XIX i XX wieku, powinna tylko robić to z pewną samoświadomością, lepiej wiedzieć, co w istocie rzeczy nowej powieści zarzuca i - ewentualnie - skąd w niej samej (autorce artykułu) owe zarzuty się pojawiają. Ale pytania i odpowiedzi zyskają tu istotną ważność tylko wtedy, gdy będą stawiane w perspektywie dłuższej niż półrocze. Kwestia niepojawiania się w ciągu paru miesięcy żadnych wybitniejszych dzieł prozą nie jest żadnym problemem (może akurat kilku autorów cyzeluje w tym czasie świetne książki, które ukażą się w ciągu kwartału). Problemem jest ponawiany generalny gest odrzucenia literatury (czy "literaturki") świadczący o kryzysie porozumienia krytyków z pisarzami. Ten ostatni dylemat wart jest (auto)analizy głębszej niż w tekście Sobolewskiej i głębszej także niż w polemice Czaplińskiego, który uznał go, może pochopnie, jedynie za symptom kończenia się sezonu ogórkowego w krytyce.