Podczas biennale weneckiego przed pięcioma laty w tymczasowej galerii zainstalował biały plastikowy bęben z czerwonym napisem "press" (naciśnij). Każdy, komu starczyło odwagi, by nacisnąć, nagradzany był intensywnym błyskiem światła. Przez następne kilka minut przy każdym mrugnięciu oczu na siatkówce widza pojawiało się słowo "Utopia". Ta praca sprawiała, że odbiorca dosłownie widział świat inaczej. I jako taka stanowiła świetną metaforę metody twórczej islandzkiego artysty. Eliasson konsekwentnie czyni z widzów głównych bohaterów własnych realizacji. "W mojej twórczości nie chodzi o mnie, tylko o ciebie" - powiedział kiedyś.

Reklama

"The Weather Project" przyciągnął do Tate Modern rekordowe dwa miliony widzów. Wielu z nich spacerowało po Turbine Hall, a jeszcze inni godzinami leżeli na podłodze, jakby się opalali. W niektóre dni panowała piknikowa atmosfera: grupy obcych ludzi tak układały się na podłodze, aby ich ciała tworzyły wielkie słowa odbijające się w lustrzanym suficie.

Można powiedzieć, że Eliasson zrewolucjonizował sposób odbioru sztuki konceptualnej. Nabożne milczenie (lub oburzone sapanie) zastąpiły anarchistyczne zabawy. "Nie postrzegam swojej twórczości jako deklaracji czy manifestu" - mówi artysta. "To jest dialog. Zawsze".

Teraz dialog toczy się w Nowym Jorku, gdzie Eliasson stworzył serię wielkich wodospadów na East River. Usytuowane w czterech punktach między Manhattanem a Brooklynem mają ponad 30 metrów wysokości, a każdy z nich pompuje 100 tys. litrów wody na minutę. W nocy są podświetlone, nadając temu na co dzień mało estetycznemu odcinkowi rzeki jeszcze bardziej surrealistyczny charakter. Twórczość Eliassona skłania nas do ujrzenia codzienności w innym świetle. "Lubię myśleć, że w pewnym sensie oddałem nowojorczykom ich rzekę" - tłumaczy artysta.

Reklama

A oni godnie mu się odwzajemnili. W serwisie Flickr, w którym internauci wymieniają się fotografiami, zamieszczono już ponad 5 tys. zdjęć wodospadów. Taka masowa reakcja ucieszyła Eliassona. "Te zdjęcia są robione głównie telefonami komórkowymi, często są na nich ludzie" - mówi Islandczyk. "To bardzo subiektywny sposób odbioru dzieła sztuki. Sądzę, że dzięki temu moja praca dotyka zagadnień związanych ze społeczeństwem i demokracją."

Niewykluczone, ale kiedy oglądam fotografie na Flickr, przychodzi mi do głowy, że "New York City Waterfalls" mogą funkcjonować również jako tymczasowa atrakcja turystyczna, przed którą ludzie pozują jak przed Statuą Wolności. A jeżeli tak, to odbiór wymknął się spod kontroli artysty. To problem, bo Eliasson należy do twórców, którym bardzo zależy na tego rodzaju kontroli. Często się denerwuje na interpretacje swoich prac, które napotyka w mediach, zwłaszcza te, które sprowadzają jego twórczość do wymiaru spektaklu. I stanowczo reaguje: "Mam zespół złożony m.in. z prawników, specjalistów od praw autorskich i rzeczników prasowych, którzy dbają o to, by wartości, które reprezentuje moja twórczość, nie ginęły w procesie komunikacyjnym."

Jak na osobę, której prace wywołują niekontrolowane i spontaniczne reakcje, Eliasson jest bardzo poważnym człowiekiem. Ma skłonność do teoretyzowania i w jego wypowiedziach co i rusz pojawiają się takie pojęcia, jak dualizm, kolektywność czy eksperiencjalny. "Gdybym miał dla niego szukać protoplastów" - mówi Hans Ulrich Obrist z londyńskiej Serpentine Gallery, gdzie Eliasson wybudował w ubiegłym roku swój pawilon - to wymieniłbym Buckminstera Fullera, artystę-wynalazcę.

Reklama

Spotykam się z Eliassonem w Kopenhadze, gdzie ma duże, jasne biuro w pobliżu portu. Kiedy nie pracuje w studiu Berlinie (zatrudnia tam 40 osób), mieszka w stolicy Danii ze swoją żoną i dwójką adoptowanych dzieci albo lata po świecie i nadzoruje liczne projekty artystyczne. Jego dzieci, syn i córka, pochodzą z Etiopii. Wraz z żoną, historyk sztuki, Olafur prowadzi fundację pomagającą etiopskim sierotom. Ostatnio zaprojektował miniinstalację, która powita gości wszystkich sklepów Louis Vuitton na naszej planecie (jest ich ponad 300). Cały dochód z tego zlecenia idzie na konto fundacji.

Eliasson urodził się w Danii, lecz oboje jego rodzice pochodzą z Islandii. Jego ojciec pracował jako kucharz na kutrze rybackim i dorabiał jako artysta, matka była krawcową. Co ciekawe, dziadkowie ze strony matki należeli do bohemy - dziadek był awangardowym pisarzem, a babcia fotografką i gospodynią salonu artystycznego w Reykjaviku. "Mimo to ja w ogóle nie jestem awangardowy - mówi Eliasson." - Zasadniczo jestem tradycjonalistą.

Eliasson miał cztery lata, kiedy jego rodzice się rozeszli. Później, gdy ojciec wrócił na Islandię, Olafur zaczął z nim spędzać wakacje. Krajobrazy, specyficzne światło i długie cienie wyspy gejzerów odcisnęły się na jego wrażliwości. Jako nastolatek dużo rysował, specjalizując się w szkicach anatomicznych. W wieku 14 lat odkrył breakdance i oddawał się temu hobby z równą pasją co potem sztuce konceptualnej. Z The Harlem Gun Crew jeździł po Skandynawii. Udało mu się nawet zdobyć mistrzostwo kraju. W wywiadzie dla "New Yorkera" powiedział: "Breakdance’owi zawdzięczam specyficzną koncepcję przestrzeni i obsesję na punkcie sposobu poruszania się ciała w tej przestrzeni".

Podczas naszej rozmowy uparcie milczy na temat swojego życia osobistego, ale z tego samego artykułu w "New Yorkerze" można się również dowiedzieć, że w 1987 r. jego dziadek popełnił samobójstwo i Olafur jako pracę aplikacyjną na ASP zaprezentował rzeźbę w formie płyty nagrobnej. Gdy o tym wspominam, Eliasson sprawia wrażenie głęboko wzburzonego. "To było okropne. Co to był za tekst? Dlaczego ktoś ma ochotę napisać coś takiego? Media nie wiedzą, jak zwerbalizować coś, co nie jest zakorzenione w osobistym życiu artysty. Taki model od dawna obowiązywał przy pisaniu o muzyce i modzie, a teraz przeniósł się na sztukę. Poza tym nie jestem dostatecznie ciekawy, by pisać o mnie tego typu tekst. "

Wątek ten przewija się w naszej rozmowie, co sugeruje, że Eliasson czuje się źle z zainteresowaniem mediów, które ściągnęły na niego sukcesy "The Weather Project" i "New York City Waterfalls". Gdy pojawia się temat generacji Young British Artists, a konkretnie skandalizującej i szalenie popularnej w Anglii Tracey Emin, Olafur deklaruje: "Emin jest moim przeciwieństwem. Stopienie życia ze sztuką jest jej największym osiągnięciem, ale ja nie mam niezbędnych do tego umiejętności społecznych. Jestem dużo bardziej tradycyjny i nudny. Wysyłam między ludzi moje prace, które nie wymagają, żebym stał przed nimi."