Wojciech Kałużyński, Jacek Wakar: Spektakl "Ucho van Gogha" w warszawskim kinoteatrze Bajka produkujesz sam. Dlaczego odrzuciłeś teatr repertuarowy?
Michał Żebrowski:
Zawsze pociągały mnie rzeczy niebanalne, nieszablonowe, niosące z sobą posmak ryzyka. Firmę ProSkene założyliśmy z Eugeniuszem Korinem, by produkować przedstawienia teatralne w takim modelu funkcjonowania teatru, jaki proponuję, za wszystkie błędy płacę sam. Jeśli one następują, jestem w ciężkiej sytuacji. Wydaje mi się, że takie podejście jest po prostu uczciwsze. Dla mnie istotą teatru jest zadowolony widz. I teatr musi być komercyjny, bo jeśli nie jest komercyjny, to przeczy swojej istocie. Nie po to dwa tysiące lat temu Grecy wykuli w granicie teatry, żeby przychodziło do nich po piętnaście osób. Dlatego uważam, że w sukces artystyczny przedstawienia powinien być również wpisany sukces komercyjny. Sprzeciwiam się usprawiedliwianiu braku talentu reżyserów głębią ich sztuki. Znalazłem miejsce dla naszego teatru i ten projekt realizujemy. Zawracam głowę moim kolegom wyłącznie wtedy, gdy mam im do zaproponowania świetną rolę do zagrania.

Reklama

Teatry repertuarowe straciły sens?
Nie, broń Boże. Byłem w prawie każdym zespole warszawskim z wyjątkiem Teatru Współczesnego, który uważam zresztą za najlepiej zarządzany w stolicy. Dlatego to, co mówię, nie jest wyssane z palca, tylko z moich doświadczeń. Uważam, że sztuka powinna być dotowana przez państwo. W Warszawie powinny być dwie, trzy sceny dotowane od początku do końca, gdzie dostać się byłoby prawdziwą nobilitacją dla aktora. Słowem, ja się po prostu domagam, żeby w części scen warszawskich dopuszczono do partnerstwa publiczno-prywatnego.

Nie boisz się, że konieczność zarobienia na sobie samym, wyjścia na swoje w ekonomicznym rachunku, przeważy nad celami artystycznymi?
Zarówno mnie, jak i Eugeniuszowi Korinowi, na końcu zależy na pieniądzach. Co to znaczy? Powołując tę własną firmę i starając się uniezależnić, kierowaliśmy się chęcią wdrożenia konkretnego sposobu pracy w teatrze. Aktorzy pracują nad sztuką osiem tygodni, a nie osiem miesięcy, są przygotowani na pierwszą próbę pamięciowo, mają zagwarantowaną ilość przedstawień w ciągu roku itd. A to, że ktoś jest gwiazdą, to nie jest jego wina, tylko zasługa. Joanna Liszowska, kiedy została przez nas obsadzona we "Fredrze dla dorosłych", była mi dobrze znana jako bardzo zdolna studentka z dyplomu Pawła Miśkiewicza "Rajski ogródek". Zanim daliśmy jej rolę, nie znaliśmy do tego stopnia sex appealu Liszowskiej. I przypisuję sobie z Korinem tę zasługę, że wykorzystaliśmy drzemiący w niej potencjał, a wcześniej nikt go nie dostrzegł. Nie mówię już o Jolancie Fraszyńskiej, która jest znakomitą aktorką Jerzego Jarockiego, Krystiana Lupy i my też mamy prawo korzystać z jej talentu. Nie mówię również o Wojciechu Mecwaldowskim, który już staje się gwiazdą.

Nie mamy pretensji o to, że zatrudniasz Fraszyńską czy Liszowską. Tylko zastanawiamy się, ile w tym co robisz, jest miejsca na ryzyko, a ile na zarabianie pieniędzy…
Jeżeli zrealizujemy nasz plan posiadania własnego teatru, w ciągu trzech lat zaplanowaliśmy w nim sześć premier. Połowa z nich to są przedstawienia mające na siebie zarabiać, a druga połowa to wielkie kolubryny, do których eksploatacji trzeba dołożyć, i to setki tysięcy złotych. Mówię tu o najlepszych tekstach dramaturgicznych, o najlepszych aktorach, a oni muszą kosztować. Będziemy więc musieli pozyskiwać mecenasów. Coraz więcej jest firm z mądrymi menedżerami, którzy czasem lepiej się znają na kulturze niż niejeden dyrektor teatru. Ten teatr to cel strategiczny całego mojego dotychczasowego życia.

Reklama

Masz poczucie, że znalazłeś swoje miejsce w tym teatrze, a dotąd takiego miejsca nie miałeś?
Teatr to nie jest budynek. Teatr to są ludzie. Jestem spokojny, bo mam swoje miejsce. Wiem, w czym chcę występować, w jakiego rodzaju literaturze, jaka rola jest kolejnym dla mnie wyzwaniem, co mnie połamie, co nie. Mogę po prostu wybierać.

To też przywilej specjalnego statusu, jaki sobie wypracowałeś. Nie ma cię w telenowelach, w telewizji się nie wygłupiasz, a i tak gościsz na okładkach kolorowych magazynów…
Co jest uczciwsze: grać w tym, co człowiek uważa dla siebie za trudne i rozwijające, czy chodzić na plan telenoweli jak do fabryki? Aktorzy, którzy w nich grają, cieszą się, bo mają zapewniony byt. Ja też mam zapewniony byt, ale dlatego że występuję w teatrze.

A czy to, że nie chodzisz do fabryki, wynika z etosu, który przekazali ci twoi mistrzowie: Holoubek, Benoit, Zapasiewicz?
Chodzi o to, żeby aktorstwo zachowało rangę. Zawsze chciałem grać w teatrze takim, jaki sam chciałem oglądać. I to jest cały mój etos.

Reklama

Robisz własny teatr, w kinie też próbujesz z Magdaleną Piekorz, Marcinem Koszałką i Wojciechem Kuczokiem realizować coś na swoich warunkach…
No tak, tyle że musiałem cztery lata poczekać, aż Kuczok znowu napisze nowy świetny scenariusz, a Magda zbierze pieniądze na film…

Ale czekałeś, a mógłbyś w ciągu tych czterech lat zagrać w kilku, a może i kilkunastu filmach. Nie miałeś żadnych propozycji?
Miałem, ale ja w tych filmach nie umiałbym zagrać. Nie można być od wszystkiego. Nie nadaję się do występowania, nadaję się do grania. Mogę grać kiepsko, ale muszę wiedzieć, że coś mam do zagrania.

Dlatego że tu jest jak jest, pojechałeś do Rosji, żeby zagrać w "Roku 1612"?
Uważam, że gdy aktor polski ma przed sobą scenariusz, który ma sens, już jest w wyjątkowej sytuacji. Typowy dla polskiej gwiazdy filmowej jest wybór mniejszego zła. Jak coś nie jest kompletnie beznadziejne, to trzeba w tym zagrać, bo od czasu do czasu gdzieś zagrać trzeba.

Naprawdę z polskim kinem i polskim teatrem jest aż tak źle?
Tak, ale jestem bardzo zadowolony z tej sytuacji. Bo jest wielotysięczna rzesza teatromanów, którzy chcą oglądać dobry teatr. I to jest znakomity rynek dla nas do wykorzystania. Z filmem tak samo. A co do roku "Rok 1612": dostałem propozycję z olbrzymiej kinematografii, w dużej produkcji firmowanej przez Nikitę Michałkowa, co było szansą sprawdzenia się na obcym podwórku. Poza tym wiedziałem, że film będzie kontrowersyjny, a dla mnie wszystko co kontrowersyjne ma potencjał.

Budowałeś tę rolę w kontrapunkcie do Skrzetuskiego z "Ogniem i mieczem"?
Bez przesady. Ostatnio często grywam czarne charaktery. W "Janosiku" u Agnieszki Holland gram zdrajcę, w "Senności" Magdy Piekorz też wcielam się we wrednego typa. Przyszła chyba pora, żeby dać publiczności inny swój kolor. Gdy grałem Skrzetuskiego, miałem 27 lat, a teraz mam 36. To dla aktora kolosalna przepaść.

A dużo trzeba było wysiłku, żeby uciec z szufladki narodowych symboli, do jakiej mogłeś trafić po "Ogniem i mieczem" i "Panu Tadeuszu"?
Ludzie związani z Podhalem nigdzie nie uciekają.

Miałeś odwagę sam przełamywać swój wizerunek. Nie wahałeś się tyć, chudnąć, oszpecać…
Bo na tym polega mój zawód, tylko żeby jeszcze scenariusze były lepsze. Ktoś kiedyś powiedział, że Żebrowski to jest specjalista od dobrych ról w słabych filmach.

Nie powiesz chyba, że świadomie nie wybierasz, w czym grasz.
Nie rozmawiacie z Jackiem Nicholsonem, tylko z Żebrowskim, ochłońcie trochę.

Ale są chyba reżyserzy, do których masz zaufanie, choćby Magda Piekorz?
Jak Magda powie mi, że jest dobrze, to ja wiem, że naprawdę jest dobrze. W takim zespole naprawdę przyjemnie pracować. Bo oni cię rozjadą walcem, ale musisz im dać to, co umiesz najlepiej.

A może świadomie wybierasz takie sytuacje, żeby cię rozjeżdżali walcem?
Lubię wchodzić pod mądry walec, ale o tym czy walec jest mądry, to ja sam decyduję.

I nigdy się nie mylisz? Masz poczucie, że idziesz w dobrym kierunku?
Moje życie zawodowe jest kompletnie inne od moich wyobrażeń. Byłem przekonany, kończąc szkołę aktorską, że nie będę grał w filmach. Brzydziłem się filmem, uważałem, że to zajęcie dla "tak zwanych aktorów". Byłem przekonany, że pójdę do warszawskiego Teatru Powszechnego, będę tam siedział dzień i noc zarzucany rolami i stanę się aktorem jezuitą, na którego czekał polski teatr. Rzeczywistość się okazała inna, nie wiem czy przeze mnie, czy przez teatr. Prawdopodobnie przeze mnie. No i się zaczęła nowa przygoda. Mam nadzieję, że się skończy godnie.

A kiedy Zbigniew Zapasiewicz powiedział, że inaczej sobie wyobrażał twój rozwój, to nie bolało?
Zapasiewicz wie, że go wielbię, przypuszczam, że on też mnie lubi, ale mimo całej tej sympatii nie jest w stanie przeżyć za mnie życia.

Naprawdę poza rzeczami, w których sam zagrałeś, nie widziałeś żadnego dobrego polskiego filmu?
Ależ skąd! Mówię tylko o scenariuszach, a oceniać mogę wyłącznie to, w czym gram. I uważam, że np. "Senność" jest mądrą i atrakcyjną propozycją filmową. To jest film bezlitosny. Cieszę się, że w Gdyni zdobył nagrodę publiczności.

Na czym polega ta bezlitosność?
Na tym, że nie da się powiedzieć, że jest inaczej, niż ten film pokazuje.

Owa bezlitosność to jest dla ciebie kryterium oceny dzieła filmowego czy teatralnego?
Tak, dzieło warte uwagi powinno być na swój sposób bezlitosne.