King’s Road jeszcze 30 lat temu było centrum kontrkultury pełnym hipisowskiej, a później punkowej młodzieży. Dziś ulicę wypełniają rezydencje, teatry, targ staroci i przytulne knajpki z zestawami lunchowymi za 15 funtów. Do tego tłum ludzi w garniturach - bez metek na wierzchu, ale za to najmodniejszych i w najlepszym guście9 października na jednej z najbardziej drobnomieszczańskich ulic brytyjskiej metropolii pojawi się jeszcze jeden dowód na to, jak sprawnie middle class potrafi trzymać rękę na pulsie awangardy. Właśnie tutaj nową galerię otworzy Charles Saatchi.

Reklama

Ma być jeszcze bardziej spektakularnie i okazale niż w poprzedniej galerii w Saatchiego w County Hall. A na pewno bardziej imponująco niż w finansowanym z państwowej kasy londyńskim kombinacie sztuki współczesnej - Tate Modern. Brytyjską prasę obiegają lamenty: ktoś chyba zaspał, że tyle prac znajduje się w rękach jednej osoby, a teraz zostanie pokazanych w prywatnej galerii. Tymczasem Saatchi nic sobie nie robi z tej krytyki. Przestrzeń na King’s Road nazwał po prostu The Saatchi Gallery. Żadne inne chwytliwe hasło nie jest potrzebne, jeśli nazwisko właściciela to jedna z najbardziej rozpoznawalnych marek w świecie sztuki. Kto ma tyle tupetu, żeby z własnej kolekcji tworzyć ośrodek, który ma przyćmić wielką publiczną galerię? To nie tylko kolekcjoner. To człowiek-instytucja. Radykalni krytycy mówią o nim: Wielki Gatsby. Trochę bardziej umiarkowani: Obywatel Kane. Sympatyków w świecie sztuki ma raczej niewielu.

Geniusz z wyczuciem chwili

Zanim nazwisko Saatchiego związano z niekonwencjonalnymi i bezpardonowymi ruchami na rynku sztuki, kojarzyło się z sukcesem w innej branży. Charles Saatchi to współtwórca potęgi agencji reklamowej Saatchi & Saatchi. Urodzony w Bagdadzie, od ponad 50 lat londyńczyk. Bez wyższego wykształcenia, ale z genialną intuicją i wyczuciem chwili, na którym zbił miliony. W biznes reklamowy zainwestował w latach 60. Dziś filie Saatchi & Saatchi działają w ponad 80 krajach, a Charles Saatchi realizuje się na innych polach.

Reklama

Jeszcze w latach 70. wspólnie reżyserem filmowym Alanem Parkerem (tym od "Evity") i producentem Davidem Putnamem (tym od "Bugsy Malone") planował filmową spółkę, w której zamierzał zostać scenarzystą. Myślał o zawodzie dziennikarza. Do ulubionych zajęć superkolekcjonera wciąż należy sobotnia lektura wszystkich dzienników, a potem przeredagowywanie artykułów w myślach. Saatchi pozostaje wierny stylowi poprzednich i niedoszłych zawodów. Marszandów oraz dziennikarzy podejmuje ubrany w luźne, lekko wygniecione koszule, najchętniej białe lub niebieskie. Pali ogromne ilości silk cutów. Mieszka w najbardziej eleganckiej, willowej dzielnicy Belgravia. Dom dzieli z trzecią żoną, Nigellą Lawson, znaną celebrytką i telewizyjną kucharką. Saatchi nie pokazuje się na rautach i galeryjnych otwarciach. "Nie chodzę na cudze wernisaże i stosuję tę samą strategię wobec otwarć wystaw z mojej kolekcji" - deklaruje. Na dodatek twierdzi, że zupełnie nie ma gustu. Nieźle jak na człowieka, który jednym podpisem na czeku decyduje o rynkowym być albo nie być artystów z całego świata.

Zakupy Saatchiego mają nie tylko zawrotną skalę, ale i tempo. Superkolekcjoner nie korzysta ze sztabu doradców i specjalistów, wszystkich transakcji pilnuje osobiście. Wyszukuje artystów u progu kariery, w których prace inwestuje spore sumy. Przykład? W 2007 r. z wystawy dyplomowej w Royal Academy School wyszedł z 46 pracami Jamesa Howarda, jednego z absolwentów, płacąc za nie niewygórowaną sumę 4,5 tys. funtów. Sława kolekcjonera jest tak duża, że z reguły sam zakup wystarczy, żeby nabyte prace szybko puścić znów w obieg z wielokrotnym przebiciem. Albo odsprzedać artyście, gdy już zdobędzie - jak Damian Hirst - międzynarodowy rozgłos.

Nicolas Logsdail, jeden z najbardziej wpływowych londyńskich marszandów, komentuje metodę Saatchiego. "Trzeba go zrozumieć. On jest po prostu szalenie impulsywny" - twierdzi. Sam superkolekcjoner raczej temu zaprzecza. "Jestem bardzo, bardzo, bardzo leniwy. Pewnie stanę się jednym z tych ludzi, którzy tyją i tyją, aż zrosną się ze swoim fotelem" - mówi. Zakupy w galeriach i na targach to zaledwie ułamek transakcji przeprowadzanych przez superkolekcjonera. Saatchi kupuje przez internet. Ale na tym nie poprzestaje. Jak donosi "Independent", amerykańscy marszandzi właśnie do niego w pierwszej kolejności wysyłają zdjęcia prac młodych, interesujących artystów. Saatchi ma dokładnie dobę na rozstrzygnięcie, czy chce je mieć w swojej kolekcji, czy nie. Kieruje się wyłącznie własnym instynktem lub - jak chcą złośliwi - przypadkiem, a w najlepszym razie biznesową kalkulacją.

Reklama

Mówiąc o tym, co Saatchi zrobił z rynkiem sztuki, nie można zapominać, że londyńczyk z Belgravii to przede wszystkim potentat reklamowy. A ściślej - copywriter. To on stoi za głośną antynikotynową kampanią z lat 80. pod chwytliwym hasłem "No wonder smokers cough" ("Nic dziwnego, że palacze kaszlą"). Saatchi ma więc w małym palcu nie tylko mechanizmy promocji, ale też tworzenie konceptów i chwytliwych nazw dla trendów. Wystawy prezentujące jego kolekcję nazywa w charakterystyczny sposób, z dwukropkiem w środku. "Imperium kontratakuje: Sztuka Indii dziś", "USA dziś: sztuka amerykańska".

To właśnie dzięki marketingowym talentom Saatchiemu udało się w latach 90. wylansować nowy produkt - grupę konceptualnych artystów nazywanych tak jak tytuł wystawy zorganizowanej przez superkolekcjonera - Young British Artists. Żeby kupić ich prace, Saatchi wyprzedał projekty tuzów art worldu - Richarda Serry i Jeffa Koonsa. Pozyskane środki zainwestował między innymi w "A Thousand Years", szklaną witrynę z rozkładającym się krowim łbem, autorstwa Damiena Hirsta - dziś bodaj najjaśniejszej gwiazdy współczesnej sztuki brytyjskiej, wtedy absolwenta akademii stawiającego pierwsze kroki na rynku. W podobnym czasie Saatchi kupił również "Everyone I have ever slept 1963 - 95" Tracey Emin, namiot pokryty nazwiskami kochanków artystki. Oba projekty zdobyły później status ikon (namiot niedawno spłonął w pożarze w magazynach kolekcjonera).

Człowiek starego etosu

Saatchi słynie jednak nie tylko z agresywnego lansowania trendów, ale też z bezpardonowego pogrywania z artystami. W połowie lat 90. za równy milion funtów wykupił projekty brytyjskiego duetu braci Chapmanów słynących z obrazoburczych, rzeźbiarskich prac. Niecałe trzy lata później odsprzedał je w domu aukcyjnym Christie’s za ledwie ułamek tej wartości, przekreślając rynkowy sukces artystów. Mimo cynicznej gry Saatchi zachowuje urok starszego pan z sąsiedztwa. "On jest milutki, prawda?" - mówi Jake Chapman. "Ma duży rozrzut - bywa rekinem, bywa gnojkiem, ale poza wszystkim rzeczywiście jest uroczy" - dodaje Dinos Chapman. Ostrzej o Saatchim wypowiada się Damien Hirst, od kilku lat skonfliktowany z kolekcjonerem. "To zwykły zakupoholik" - mówi.

Saatchiemu można zarzucić manipulatorstwo i instrumentalne traktowanie artystów. Ale jedno jest pewne. To właśnie on odjął ciężar rynkowym operacjom na sztuce. Saatchi to self-made man na polu sztuki konsekwentnie kontestujący wiedzę historyków i ekspertów. I taką postawę stara się popularyzować. Zasługi Saatchiego to nie tylko galeria i kolekcja, ale też ogólnodostępna strona internetowa www.saatchi-gallery.co.uk, na której każdy artysta i marszand może wystawić na sprzedaż swoją pracę. Oferta kierowana jest do mas, a nie koneserów - stronę zaopatrzono w aplikacje "Pogadaj z innymi ludźmi, którzy lubią sztukę" i "Znajdź podobne pozycje". Dokładnie tak jak w internetowych księgarniach. Sam Saatchi twierdzi, że do takich ruchów jest zmuszony, bo oficjalny, instytucjonalny obieg po prostu go nie przyjął. Wiele wskazuje, że to trafna diagnoza. "The Evening London Standard" w 2006 r. donosił, że Saatchi zgłosił się do szefa Tate Modern, sir Nicolasa Seroty, z propozycją przekazania państwowej galerii swojej kolekcji. Serota miał odpowiedzieć, że opracował już inne plany wykorzystania świeżo rozbudowanych sal Tate. "Och" - tak według dziennika skwitował wymianę zdań Saatchi.

Saatchi unika rozmów z prasą, a swoją kolekcję i strategię analizuje raczej niechętnie. "Nawet jako 65-latek jestem dzieckiem, które ciągle chce nowych cukierków" - mówił w jednym z wywiadów dla brytyjskiej prasy. Te słowa potwierdza Doris Lockhart, amerykańska krytyczka, pierwsza żona Saatchiego. "Lubi nowości. Kocha kupować samochody, ubrania i artystów" - opisuje taktykę eksmęża. Na tle innych wielkich zbieraczy sztuki Saatchi to jednak ciągle człowiek starego europejskiego etosu. Superkolekcjoner otwarcie wyśmiewa zakupy amerykańskich milionerów wzbogaconych na funduszach hedgingowych, którzy w sztukę inwestują bez ryzyka i bez polotu. "Poznałem Amerykanina, który wyznał mi, że zarobił 500 mln dol. na swojej kolekcji. 500 mln! Chciałem go zabić. Potem powiedział, że ma 212 Kippenbergerów. Uff, trochę o tym wiem. To płodny artysta. Co dzień, to nowy projekt. Większość z nich jest naprawdę mierna. Około 60" - 70 prac jest dobrych. A on ma 212!

Na otwarcie nowej galerii Saatchi szykuje coś, czego wszyscy się spodziewali - wystawę ultramodnego chińskiego malarstwa, które szturmem bierze rynek sztuki. Znów zatytułował ją bez pudła: "Rewolucji ciąg dalszy: Nowa sztuka z Chin". Kolejny wykalkulowany ruch superkolekcjonera? Saatchi odpowiedziałby na to pytanie tak, jak odpowiadał, czy czuje się odpowiedzialny za wywindowanie cen sztuki współczesnej do astronomicznych kwot. "Tak. Albo przepraszam. Nie."