Film opowiada - oczywiście - o Holocauście. Oczywiście, bo "Wiosna 1941" przypomina, że w plątaninie nici łączących Polskę i Izrael, pamięć Zagłady jest wciąż nicią najmocniejszą, a długie nocne Polaków i Żydów rozmowy wcześniej czy później nieuchronnie muszą zejść na traumę II wojny światowej. Jednocześnie "Wiosna 1941" jest znakiem, że ton rozmowy o tej traumie zmienia się. Wspólne polsko-izraelskie przedsięwzięcie filmowe może być symbolem przemieszczania się dyskursu od wzajemnych oskarżeń do wzajemnego zrozumienia.

Reklama

Ten projekt idealnie wpisuje się w trwający Rok Polski w Izraelu. Paweł Potoroczyn, dyrektor organizującego polski sezon Instytutu Adama Mickiewicza, tłumaczy mi, że istotą tej operacji nie jest przywiezienie do Izraela polskiej kultury, a potem zabranie jej z powrotem do domu, lecz stworzenie przestrzeni spotkań polskich i izraelskich twórców, zbudowanie platformy, na której mogłyby działać wspólne przedsięwzięcia. "Wiosna 1941" jest w tym kontekście wręcz modelowa. Film powstał na podstawie izraelskiego tekstu napisanego po polsku, pieniądze wyłożył Izraelski Narodowy Instytut Filmowy i Polski Instytut Sztuki Filmowej, producenci i ekipa to mieszany zespół z obu krajów, zdjęcia kręcone były w Polsce przez izraelskiego filmowca. Żeby zwiększyć międzynarodową siłę rażenia, film został zrealizowany po angielsku. Główne role grają Brytyjczycy: gwiazdą jest Joseph "Zakochany Szekspir" Fiennes, partnerują mu Neve MacIntosh, Kelly Harrison i Claire Higgins. Polacy - Maria Pakulnis, Mirosław Baka, Stanisław Brejdygant - obecni są na drugim planie. Reżyser Uri Barbash, nominowany w 1984 r. do Oscara za "Nad murami", już planuje kontynuację. "Wiosna 1941" ma być pierwszą częścią trylogii. W części drugiej Barbash planuje opowiedzieć dzieje polskiego komunisty żydowskiego pochodzenia, który przetrwał Auschwitz w roli kapo. Bohaterem trzeciego filmu ma być Marek Edelman.

"Po zakończeniu zdjęć do <Wiosny 1941> zdałem sobie sprawę, że nie czuję kompletnie nic" - opowiada Barbash. "Przez dwa miesiące trwałem jak w letargu, leżałem, byłem wypalony. Poszedłem do lekarza, myślałem, że jestem chory. Ale fizycznie nic mi nie było: po prostu całe to doświadczenie, pobyt w Polsce, dotknięcie historii Zagłady zdewastowało mnie psychicznie". Opowieść Barbasha daje cień wyobrażenia, jakie emocje potrafi wywoływać w izraelskich Żydach Polska - i jak potrafi być dla nich trudna. Rodzice Uriego Barbasha pochodzą z Niemiec i Polski, ale przybyli do Palestyny jeszcze w latach 30. XX w. Formalnie reżyser nie należy więc do drugiego pokolenia ocalonych z Holocaustu, a jednak w sensie psychologicznym wydaje się jednym z nich. "Pamięć Holocaustu miała decydujący wpływ na moje życie" - deklaruje Barbash, który komplementuje Polskę, jej współczesną kulturę i mówi mi, że jego zdaniem za parę lat Warszawa będzie w Europie nowym Berlinem. W starym Berlinie reżyser nigdy jednak nie był - mówi, że wciąż nie jest w stanie się przełamać, aby pojechać do Niemiec. Do Polski też wybrał się pierwszy raz niedawno, przygotowując się do "Wiosny 1941". "Potrzebowałem powodu, aby znaleźć się w Polsce. Wcześniej nie umiałem się zdobyć na taką podróż. I było to wręcz przerażające, bo choć wiedziałem, co tu się stało, od pierwszej chwili poczułem się jak w domu".

Kluczem do polskiej podróży Barbasha stał się tekst literacki. "Wiosna 1941" to ekranizacja opowiadania Idy Fink - polskiej Żydówki ocalonej z Holocaustu, wybitnej pisarki, która od 1957 r. mieszka z Izraelu, ale tworzy wciąż tylko po polsku. To historia Artura i Klary, żydowskiego małżeństwa, które z dzieckiem ukrywa się podczas okupacji na wsi. Artur może udawać Aryjczyka. Twarz Klary zdradza ją na kilometr; kobieta nie może wystawić nosa z domu, całym jej światem staje się strych. Emilia, która ukrywa bohaterów, jest młodą wdową, jej mąż zginął we wrześniu 1939 r. Samotna kobieta zakochuje się w przystojnym żydowskim lekarzu. Artur staje się rolnikiem, pracuje z Emilią w gospodarstwie, wkrótce wyląduje także w jej łóżku. Bohaterowie tworzą chory, toksyczny trójkąt, z Arturem i Emilią wiodącymi quasi-małżeńskie życie na parterze chałupy, i odchodzącą od zmysłów uwięzioną na poddaszu Klarą. Za tym romansem czai się szantaż. Artur nie ma wyboru, jeżeli zrani uczucia zakochanej gospodyni, skaże siebie i rodzinę na niemal pewną śmierć. W jego związku z Emilią jest jednak coś więcej niż przymus, ona jest piękną, pełną życia dziewczyną i nie jest oczywiste, ile w wyborach bohatera jest poświęcenia, a ile namiętności. Od początku jest za to oczywiste, że ta niemożliwa sytuacja nie może mieć szczęśliwego finału.

Reklama

"Wiosna 1941" arcydziełem nie jest. Film jest pierwszorzędnie wyprodukowany, ale Barbashowi nie udało się do końca wyzyskać ogromnych potencjałów tkwiących w tej perwersyjnej, pełnej dwuznaczności historii. Barbash mówi mi, że podążając za tekstem Idy Fink, z którą się przyjaźni, chciał opowiedzieć o Holocauście z perspektywy jednostki, poprzez historię miłosną Ten plan nie powiódł się do końca: postaciom brakuje wiarygodności, a namiętnościom chemii. W rezultacie najbardziej poruszające pozostają sceny Zagłady, przemocy, mimo że reżyser podchodzi do tych sekwencji z najwyższą powściągliwością. "Wiośnie 1941" nie służy także skonwencjonalizowana narracyjna struktura. Ramą fabuły jest wątek Klary, która cudem ocalała z Zagłady, wyemigrowała i została światowej sławy wiolonczelistką. Na początku lat 70. przyjeżdża do Polski na koncerty, jeszcze raz przechodzi szlak swojej tragedii, odnajduje Emilię, aby po latach się z nią skonfrontować. Naznaczone traumą miejsca przywołują wspomnienia, wojenna historia opowiedziana jest w retrospekcjach. Ten zużyty fabularny wehikuł w sensie czysto filmowym nie wiedzie nas ku nowym znaczeniom, nic nie wnosi - i trudno się oprzeć wrażeniu, że wracająca po latach do Polski Klara jest porte-parole reżysera. Jej podróż jest figurą podróży samego Barbasha, poprzez Klarę autor umieszcza sam siebie w tej historii. Wolno się domyślać, że w podobny sposób w rzeczywistość "Wiosny 1941" wchodzi wielu izraelskich widzów. Premiera na festiwalu w Hajfie skończyła się owacją na stojąco. Obawiam się, że na świecie reakcje na to rzetelne, ale przeciętne kino mogą być mniej emocjonalne. W Polsce jednak mamy również powody do oklaskiwania Barbasha. Pierwszym odzewem na hasło "Polska" wciąż jest w Izraelu "Zagłada". Tak skonstruowana jest zbiorowa pamięć Izraelczyków. Zrobiony z żydowskiej perspektywy film o Holocauście w Polsce mógłby być kolejną gorzką pigułką, podobną w smaku do tej, którą przełykaliśmy, czytając "Strach". Ale "Wiosna 1941" taką pigułką nie jest. Przeciwnie, ten film uwzględnia właściwie wszystkie polskie postulaty dotyczące wspólnej pamięci tragedii. Bo w filmie Barbasha tragedia jest właśnie wspólna. O "polskich obozach zagłady" nie może być mowy: sprawcy zła to zawsze Niemcy - Polacy i Żydzi są ofiarami, choć oczywiście w różnym stopniu. W jednej ze scen przerażony bohater obserwuje z ukrycia egzekucję Żydów w lesie. Wśród mordowanych jest katolicki ksiądz, który najwyraźniej ukrywał pozostałych - Barbash przypomina o słabo obecnej w izraelskiej świadomości cenie, jaką można było zapłacić za pomaganie Żydom, i jednocześnie pokazuje, że wbrew stereotypom roli Kościoła podczas wojny nie można sprowadzić do podsycania antysemickich nastrojów. Czasy, w których izraelski premier Icchak Szamir mówił, że Polacy wysysają antysemityzm z mlekiem matki, nie są wcale odległe, a jednak w "Wiośnie 1941" polski antysemityzm jest w ogóle nieobecny. Jeżeli ktoś popełnia tu zło, to nie z niechęci do Żydów, lecz z powodu zawiedzionej miłości, z zazdrości, w afekcie. "Wiosna 1941" nie jest może wybitnym filmem, ale dla relacji między Polakami i Izraelczykami może mieć wybitne znaczenie. Dyskurs Holocaustu jest z tych relacji nieusuwalny, ale "Wiosna 1941" pokazuje, że pamięć Zagłady nie musi nas zawsze dzielić, lecz może także łączyć.