Polityka to niebezpieczna zabawka. Przekonało się o tym wielu artystów, którzy z muzyków zamienili się w aktywistów. W czasach, gdy poeci rocka mieli rząd dusz, gdy w zatłoczonych salkach Moskwy czy Paryża śpiewali Włodzimierz Wysocki i Joan Baez, muzykom wystarczała chwytliwa, mocna historia i gitara, by odnieść sukces. Co się zmieniło po latach burzy i naporu? W Europie brak bardów, a za oceanem na dobrą sprawę od czterech dziesięcioleci radykalna twórczość antysystemowa ma wciąż tylko jednego guru: Boba Dylana. Ale Dylan, nawet w piosenkach takich jak "The Lonesome Death of Hattie Carroll", która opowiada o Afroamerykance przypadkowo zabitej przez bogatego białego pracodawcę, nie nazywał zła wprost. Moc jego krytyki tkwiła w subtelnej balladzie, w której artysta przyjmował pozycję niewidocznego narratora. Trochę inaczej niż dwaj wielcy przyjaciele, Neil Diamond i Johnny Cash, którzy w swych piosenkach występowali w pierwszej osobie. Ich hymny i liryczne piosenki reprezentowały specyficzną duchowość amerykańską, z osadzonymi w niej wartościami, mocną wiarą w Boga i tradycją rodzinną, bez której trudno sobie wyobrazić dzisiejsze peryferie USA.

Reklama

Działająca na tym samym fundamencie lekkiej politycznej poprawności, co inne zespoły lat 90., jak R.E.M czy 10 000 Maniacs, Tracy Chapman znacząco wzmocniła nurt konfesyjnych piosenek, wyeksploatowany przez licznych naśladowców Dylana. Ich nisza dostała potężny zastrzyk w postaci tak świetnych utworów jak "Fast Car", "Baby Can I Hold You Now" czy "Talking ’bout Revolution" z jej pierwszej płyty. Sukces przyszedł nagle, a receptą był poruszający przekaz społeczny, piękne melodie, ascetyczne gitarowe tło i głos, brzmiący jak przestroga anioła przed Apokalipsą.

Dziś Tracy Chapman brzmi, jakby uśpiła swoje natchnienie. Choć to te same spokojne soulowo-folkowe piosenki o miłości, Bogu i wierze ubrane w brzmienia gitary akustycznej, harmonijki i jazzującego fortepianu, trudno nie skrzywić się, gdy śpiewa: "dla polityków liczą się cele i zrzucone bomby, lecz już nie ciała". Gdzie się podziała dawna subtelność artystki, która o ciężarze społecznych przemian lat 80. potrafiła śpiewać tak, jak w "Fast Car" - hymnie beznadziei, bezsilności i walki z narzuconym człowiekowi losem? A przecież w uderzających metaforach tkwiła siła muzyki tej bezpretensjonalnej dziewczyny w dredach.

Jedyna kobieta, której protest songi docierały na najwyższe miejsca list przebojów powraca tej jesieni płytą skromną i cichą, tak jakby nie było już dla kogo pisać pieśni dających prawdziwą nadzieję. Na "Our Bright Future" śpiewa intymnie o wielkim uczuciu i obsesji, lecz żaden z tych utworów na dłużej nie zaprzątnie nikomu głowy.

Reklama

Chapman nie jest wyjątkiem w klubie rozpolitykowanych gwiazd. Prawie wszyscy, którzy przeszli na drugą stronę barykady, chcąc walczyć o prawa mniejszości lub głosić hasła pokojowe, polegli pod ciężarem polityki - od Johna Lennona, poprzez Joni Mitchell, U2, na The Fugees kończąc. To w słynnym "Ready Or Not" tych ostatnich pojawia się wzmianka o Guantanamo - na długo przed tym, zanim bystra dziennikarka "The Washington Post" wyśledziła, co się tam dzieje z więźniami oskarżonymi o terroryzm. Wkrótce potem zespół się rozpadł, a ich wokalistka - Lauryn Hill, która jeszcze kilka lat temu nazywana była kaznodziejką hip-hopu, po wydaniu solowej płyty zniknęła ze sceny. Nadzieję na powrót Lauryn przyniósł album live "MTV Unplugged", na którym w poetyckich rymach Hill bierze w obronę pokrzywdzonych i maluczkich. Jednak od tego czasu artystka milczy, wciąż odwlekając datę wydania kolejnej płyty.

Panią Hill przerosła sława pierwszej czarnej poetki, gromadzącej wokół siebie część wykluczonych ze społeczeństwa Amerykanów. Cóż, dawni poeci rocka niewinność tracili szybko wraz z pokoleniami fanów, wchodząc bez trudu w rwący nurt kontrkultury, jaki był udziałem wszystkich - i artystów, i ich słuchaczy. Szybko też dewaluowały się doraźne lewackie hasła. 30 lat później jedynym wielkim artystą, jakiemu udało się przekuć manifest społeczny w wielką muzykę i wciąż pozostać na scenie, jest Bruce Springsteen. To o jego wielkim, zeszłorocznym come backu ("Magic", piętnasty album studyjny "Bossa") pisali zachwyceni krytycy i fani na przykład tak: "Jestem Republikaninem, ale i tak kocham Bruce’a". Może dlatego, że "Boss", podobnie jak Dylan, nigdy nie udawał kogoś, kim nie był. Nigdy nie nawoływał do zmiany: wystarczyła do tego jedna metafora w antywojennej piosence na jego ostatniej płycie. Nie pouczał, nie moralizował, nie kłuł polityków palcem w pierś. Szedł ulicą i śpiewał o zwykłych ludziach, bohaterach swoich małych historii o nieudanym życiu na obrzeżach Ameryki.

"Our Bright Future"

Tracy Chapman
2008