Renata Kim: Jakim ojcem był autor "Cyberiady", "Dzienników gwiazdowych" i "Solaris"?
Tomasz Lem*: Czułym i kochającym, niekiedy nadopiekuńczym, co nie zawsze było pożądane, zwłaszcza kiedy byłem nastolatkiem, ale wynikało to z najlepszych intencji. Miał w domu specjalne prawa i niekiedy z nich korzystał. W zasadzie był dużym dzieckiem. Dzięki temu jako malec miałem wspaniałego kompana do niekonwencjonalnych zabaw. Na przykład nad biurkiem, po przekątnej jego gabinetu, przez pewien czas kursowała skonstruowana przez niego miniaturowa kolejka linowa napędzana korbką. A pewnego razu wspólnie zastawiliśmy na ciocię pułapkę w postaci cukiernicy pod napięciem. Urządzenie skonstruowane według pomysłu ojca z baterii i dzwonka wytwarzało prąd. Napięcie było nieduże, ale i tak kopnięcie nie należało do przyjemnych. Ojciec próbował się tłumaczyć przed matką: "Tomek sam to zrobił", ale ponieważ miałem wtedy około sześciu lat, nie uwierzyła, że byłem w stanie skonstruować urządzenie wykorzystujące zjawisko indukcji. Zamknęła się z ojcem w łazience i odbyła z nim długą umoralniającą rozmowę.

Reklama

A on na to odpowiedział: "kapeluch"?
Albo: "drumla". Kiedy bywał wzywany przez matkę na dywanik, wypowiadanie słów "kapeluch" i "drumla" miało przyczynić się do rozładowania sytuacji. Zwłaszcza że ojciec wybuchał po tym głośnym śmiechem. Zazwyczaj przynosiło to skutek odwrotny od zamierzonego. Matka obawiała się zgubnego wpływu "kapelucha" i "drumli" na moje wychowanie i wypowiedziała im wojnę. Ostatecznie udało się jej ten obyczaj wyplenić.

Czy ojciec stosował wobec pana jakieś specjalne metody wychowawcze?
Nie przypominam sobie, natomiast sporo uwagi poświęcił mojemu wykształceniu, zwłaszcza we wczesnym dzieciństwie, znosząc do domu naręcza książek popularnonaukowych z zakresu biologii, fizyki, matematyki. Sposób, w jaki próbował nauczyć mnie języków obcych - w zasadzie sprowadziło się to do wyposażenia mnie w odpowiedni słownik - był kuriozalny. Ale przecież on właśnie w taki sposób sam nauczył się angielskiego. Ojciec był rozczarowany, gdy okazało się, że nie jestem w stanie w kilka dni nauczyć się podstaw niemieckiego. Tłumaczył mi, że język niemiecki ma tylko cztery przypadki, a nie siedem jak polski.

czytaj dalej



Reklama

Pańskiego starszego kuzyna z kolei w oryginalny sposób uczył ortografii...
Michał, siostrzeniec mojej matki, spędzał wszystkie wakacje w naszym krakowskim domu na osiedlu Kliny. Pojawiał się także wówczas, gdy z powodu dłuższej choroby nie mógł chodzić do szkoły. Wuj Staszek starał się mu pomóc w ortografii i przygotowywał dla niego dyktanda. Michał spisywał je w brulionach i przechował do dziś. Cytuję w mojej książce kilka z nich. Na przykład takie: "Urzędnik państwowy, który nie bierze łapówek, zapada zwykle na suchoty. Sprzedawcy sklepów uspołecznionych, którzy nie kradną towaru - chudną i dostają gruźlicy". Albo takie: "Padalec brzydzi się ludźmi, lecz chętnie zjada małpy i chłopców robiących błędy ortograficzne".

Czy jako dziecko zdawał pan sobie sprawę, że ojciec jest wybitnym pisarzem?
Na jakimś poziomie wiedziałem, że przysługują mu szczególne prawa. Ale z perspektywy kilkulatka widziałem tylko drzwi jego gabinetu, czasami zamknięte na klucz, zza których rozlegało się rytmiczne stukanie maszyny do pisania. Nie zdawałem sobie sprawy, że to stukanie nie jest chlebem powszednim innych dzieci. Na naszym osiedlu mieszkał profesor Jan Błoński, więc wiedziałem, że na świecie istnieją pisarze i profesorowie literatury. Kim jest ojciec jako pisarz, dowiadywałem się wielokrotnie, czytając coraz trudniejsze książki, kolejne stopnie wtajemniczenia. A ponieważ prowadziliśmy też zupełnie zwyczajne rodzinne życie, zdarzało mi się spoglądać na niego z niedowierzaniem: jak on te wszystkie otchłanne rzeczy wymyślił? Kiedy jestem pytany, czy trudno być synem sławnego pisarza, odpowiadam, że to zależy. W Europie nieco trudniej, za to łatwiej w krajach, w których Lem pisarz pozostaje mało znany, np. w USA. Mówię oczywiście o Lemie ikonie, bo życie z Lemem domownikiem niekiedy bywało trudne, ale zawsze interesujące i pełne niespodziewanych zwrotów akcji jak w dobrej powieści.

Reklama

Takich jak na austriackiej autostradzie, gdy Stanisław Lem nagle w czasie jazdy wyjął kluczyk ze stacyjki?
Ojciec był kierowcą względnie odpowiedzialnym i właśnie dlatego ten eksperyment wypadł zaskakująco. Choć potrafił, zbliżając się do ostrego zakrętu, założyć sobie, że z naprzeciwka nie nadjedzie żaden samochód, i zabierał się do wyprzedzania. Całe szczęście, że w latach 50. natężenie ruchu było jeszcze niewielkie.

czytaj dalej



Napisał pan, że Stanisław Lem "zawsze wiedział lepiej"... Co "wiedział lepiej"?
Przekonanie, że wie lepiej, towarzyszyło mu w niemal każdej dziedzinie. Ojciec był przekonany, że kieruje się logiką i pragmatyzmem, jednak różnie z tym bywało. Rzadko dopuszczał rozmówców do głosu, a gdy już dopuścił, nie zawsze słuchał.

Potrafił ustępować?
Oczywiście, jednak mogło to nastąpić dopiero wtedy, gdy człowiek zdołał się przebić ze swoim zdaniem. Ojciec zakładał bowiem, że wie, co rozmówca chce powiedzieć, więc żeby nie marnować czasu, sam wygłaszał opinie polemizujące z jego rzekomym poglądem. Zdarzało się więc na przykład, że zabłądziliśmy podczas wycieczki i trzeba było zdecydować, co robić. Ojciec dochodził czasem do wniosku, że żadna droga nie wiedzie do celu.

Słynne były "listy rozwodowe" Stanisława Lema. Kto otrzymywał takie pisma?
Osoby blisko z nim współpracujące, czyli tłumacze, dziennikarze, agenci czy krytycy. "List rozwodowy" dostał czeski tłumacz, pan S., który zaprosił ojca wraz z żoną na dansing, ale potem znikł i nie udało się go odnaleźć. Państwo Lemowie siedzieli w restauracji sami, gdy nagle wkroczył zaginiony pan S. z kobietą u boku. Na pytania, co się z nim stało, odpowiadał mętnie, przekonując, że był niezwykle zapracowany. Potem, już w hotelowym pokoju, ojciec napisał "list rozwodowy". Ten tłumacz już nigdy nie przełożył żadnej jego książki. Nawiasem mówiąc, wzruszyłem się, czytając posłowie Tomasza Fiałkowskiego do mojej książki, bo wynika z niego, że i on otrzymał od ojca taki list...

Panicznie bali się Stanisława Lema niektórzy dziennikarze.
Bo jeśli ojciec uważał poruszane przez nich kwestie za niezbyt istotne, informował o tym rozmówców, a potem sam zadawał właściwe jego zdaniem pytanie. I oczywiście udzielał na nie wyczerpującej odpowiedzi. Czasami sugerował nawet, że powinien za to dostawać odpowiednie honorarium, odmierzane przykręcanym do biurka taksometrem.

czytaj dalej



Kto bywał w waszym krakowskim domu?
Przez gabinet ojca przewijało się bardzo wiele osób, ale grono najbliższych przyjaciół było dość wąskie. Najczęściej przychodził profesor Jan Błoński i mój ojciec chrzestny Jan Józef Szczepański. Zdarzały się też niezapowiedziane wizyty. To byli najczęściej "wariaci", którzy najpierw pisali do ojca o swoich niezwykłych wynalazkach, a gdy im odpowiedział, zjawiali się u jego drzwi. Na spotkanie z nimi wysyłana była matka, która miała ich przekonać, że pisarz jest zbyt zajęty.

Zawsze jej się to udawało?
Myślę, że modus operandi był szlifowany w czasach, kiedy nie było mnie jeszcze na świecie. I wtedy mogło to wyglądać burzliwie, jeśli wynalazca okazał się krewki. Z naszego późniejszego pobytu w Wiedniu zapamiętałem dłuższe negocjacje prowadzone przez matkę przez płot z mężczyzną, który pragnął ojcu wręczyć wykonany przez siebie tomahawk.

Matka, co przypomina pan w książce, nazywała Stanisława Lema opiekunem słodyczy. Rzeczywiście był takim wielkim łasuchem?
Ojciec przepadał za chałwą i marcepanem, ale w zasadzie nie przepuszczał żadnym słodyczom. A ponieważ nadawały one sens jego istnieniu, pomimo cukrzycy jadał je aż do później starości. Mawiał, że akt samobójstwa polegający na zamknięciu się w gabinecie z pięciokilogramową puszką tureckiej chałwy nie byłby wcale złym pomysłem. Sękacz na przykład, bez którego nie byłoby u nas w domu śniadania, z bliżej nieokreślonych powodów zamawiany był faksem i przywożony przez firmę kurierską. Któregoś dnia zapodziała się ulotka z numerem telefonu producenta. Ojciec zawezwał domowników, ogłosił stan wyjątkowy i zmusił do przeczesywania domu w poszukiwaniu wymiętej żółtej karteczki z obrazkiem sękacza.

Podobno nawet ulubione alkohole pisarza były słodkie.
Ojciec pijał likiery, bo spełniały dwa warunki: zawierały alkohol i cukier. W naszym domu była spiżarnia, a w niej spora liczba butelek po benedyktynce i chartreuse. Ten zielonkawy likier kupowany za dewizy wyzwalał u ojca twórczą energię.

czytaj dalej



Z pana opisu wyraźnie wynika, że najczęściej tłumaczony polski pisarz był człowiekiem dość przekornym.
Rzeczywiście, ojciec bywał przekorny. Matka jednak stosowała metody, które dobrze znają rodzice małych dzieci: namawiała ojca na opak. Z jej podróżnego dziennika z wakacji do Jugosławii, prowadzonego jeszcze przed moim urodzeniem, wynika na przykład, że kiedy z kranu leciała tylko zimna woda, matka autorytatywnie stwierdziła, że lepiej się w ogóle nie myć. Ojciec, który początkowo stanowczo odmówił kąpieli, z ręcznikiem na ramieniu natychmiast ruszył do łazienki.

A jakim był mężem?
Przypuszczam, że gdyby moja przyszła matka jako młoda studentka medycyny wiedziała, jakie życie ją czeka u boku Stanisława Lema, i tak wyszłaby za niego za mąż, ale ciężko by przy tym westchnęła. Była mu wierną i oddaną towarzyszką. Dla Stanisława Lema konwenanse nie istniały, co często prowadziło do sytuacji z perspektywy czasu zabawnych, ale niekoniecznie śmiesznych w danej chwili. Zaczęło się od tego, że ojciec wybrał się ze swoją przyszłą żoną na koncert do filharmonii, a kiedy muzycy zaczęli grać, zasnął. Potem, kiedy przyszło do oświadczyn, uczynił to listownie, ale któregoś dnia matka została obdarowana wielkim tortem przesłanym przez posłańca. Darczyńca pozostał anonimowy, choć nietrudno się domyślić, kto nim był. Matka do pewnego stopnia przywykła do nietypowych zachowań ojca.

Takich jak na przykład nagminne oblewanie koszuli sosem albo zupą?
Najgorsze były czerwone buraczki. Plamy z tych potraw, podobnie jak ślady po czekoladzie i chałwie, były trudne do wywabienia z ubrań. Ojcu zdarzało się również wysmarować buraczkami tuż przed wylotem za granicę. Jeszcze bardziej zdradzieckie okazywały się buraczki atakujące go w telewizyjnym bufecie, tuż przed wejściem na antenę. Ojca natychmiast otaczał tłum kobiet, w tym również żona, które za pomocą mokrych chusteczek próbowały wywabić plamę z koszuli. Ojciec zasadniczo nie przejmował się takimi sprawami, ale łaskawie pozwalał, by panie go obsługiwały. Do wyglądu nie przywiązywał wielkiej wagi. Najchętniej paradował w swetrze i luźnych spodniach z szelkami. Gdy robiło się chłodniej, zakładał trencz, a na głowę beret.

czytaj dalej



Stanisław Lem zawsze stronił od polityki i zaangażował się w nią tylko raz: w 1976 roku, gdy podpisał się pod protestem przeciwko wpisaniu do konstytucji przewodniej roli PZPR. Dlaczego po ogłoszeniu stanu wojennego wyjechał razem z całą rodziną z Polski?
Ojciec zawsze bardzo racjonalnie to wyjaśniał: został odcięty od światowej literatury naukowej, od zagranicznych wydawców, agentów, niezależnej prasy. Jego korespondencja była cenzurowana, a część listów w ogóle nie docierała do adresatów. Polskie sklepy świeciły pustkami, ojciec nie widział dla mnie przyszłości w kraju. Pośrednim, lecz być może nawet ważniejszym, powodem była wojenna trauma, która z wielką siłą się w nim odezwała: poczuł się w Polsce jak w więzieniu.

Co emigracja zmieniła w waszym życiu?
Wszystko. Straciliśmy z matką kontakt z rodziną, przyjaciółmi, trzeba się było uczyć obcego języka, funkcjonowania w nieznanym świecie. Ja wcale nie chciałem mieszkać na Zachodzie. W Polsce zostawiłem przyjaciół i to właśnie w kraju widziałem swoją przyszłość. Tymczasem ojciec ciągle powtarzał, że nigdy już nie wrócimy, i powinienem sobie znaleźć nowych przyjaciół. Toteż w Wiedniu trzeba było zaczynać wszystko od zera. Zamieszkaliśmy w skromnym mieszkaniu odpłatnie udostępnionym przez austriackie stowarzyszenie pisarzy, pozostali lokatorzy kamienicy byli Romami i Turkami. Zostałem zapisany do szkoły anglojęzycznej, przy czym wyszło na jaw, że lekcje angielskiego pobierane w Polsce nie zdały się na wiele. Matka musiała prowadzić dom, nie znając niemieckiego. Ojciec, żebyśmy mieli z czego żyć, po raz pierwszy w życiu wziął zaliczkę przed napisaniem książki i przeżywał ciężkie chwile, bo choć pracował codziennie od wczesnego świtu, wciąż nie był zadowolony z efektów.

A jak on sam przeżywał oddalenie od kraju?

W zasadzie przez cały okres pobytu w Wiedniu był w głębokiej depresji z powodu beznadziejnej sytuacji, w jakiej znalazła się Polska. Po latach przyznał, że rozważał nawet „rozwiązanie ostateczne” wszystkich swoich problemów za pomocą malowniczej sadzawki w pobliżu barokowej glorietty w cesarskich ogrodach nad Pałacem Schoenbrunn.

czytaj dalej



Dlaczego chciał pan napisać maturę z "Cyberiady", ulubionej książki ojca?
Pomysł, żeby pracę maturalną pisać z języka polskiego, nie był zły, bo nie chciałem zapomnieć języka. Natomiast wybór utworu ojca świadczył o mojej młodzieńczej naiwności. Ojciec, rzecz jasna, nie był zadowolony z tekstu i napisał własny, po czym domagał się, żebym złożył go jako swój. Z perspektywy czasu ta historia jest zabawna, ale zapewniam, że wtedy jakoś nie dostrzegałem komizmu sytuacji.

Potem, kiedy wyjechał pan na studia do USA, regularnie pisywaliście do siebie listy. Czego się pan z tej korespondencji dowiedział o ojcu?
Dziwna to była korespondencja. Ojciec potrafił kochać i jednocześnie był wyzuty z empatii. Na początku studiów doskwierała mi samotność, tymczasem jego listy streszczały to, co akurat wyczytał w ostatnim numerze "Science" lub "Prirody" - o postępach inżynierii genetycznej, o czarnej materii w kosmosie i o poszukiwaniu bozonu Higgsa. Stąd takie, a nie inne motto książki...

Czy ojciec ingerował w pana dorosłe decyzje?
Bezustannie, choć zdawał sobie sprawę, że nie powinien tego robić. Nie mógł się powstrzymać i po latach stanowi to niemal niewyczerpane źródło anegdot. Na przykład miał mi za złe, że zamiast astrofizykiem w USA, zostałem tłumaczem w Polsce. Ale chyba z czasem się z tym pogodził, kilka razy usłyszałem nawet, że to czy tamto dobrze przetłumaczyłem. Zabawna sytuacja powstała, kiedy przetłumaczyłem tekst ojca z niemieckiego na polski (oryginał zaginął), a on był przekonany, że to właśnie odnalazł się ten oryginał...

Co pan po Stanisławie Lemie odziedziczył?
Koledzy z wydziału fizyki pukali się w czoło, kiedy się wydało, że zapisałem się na wykłady z sowietologii, germanistyki i kontrapunktu. A mnie się to wydawało naturalne, skoro istniała taka możliwość. Myślę więc, że odziedziczyłem ciekawość świata i potrzebę zdobywania wiedzy z najróżniejszych dziedzin. I oczywiście szacunek dla wielkiej literatury.