"Być może ktoś chciałby mnie zapytać: Czy pan nigdy nie może być poważny? Odpowiadam: Nie" – pisze Kurt Vonnegut w tekście przemówienia z 2007 roku, którego nie zdążył już wygłosić. A my dodajmy: dzięki Bogu, że nie umiał zachować powagi. Bo amerykański pisarz jak nikt inny pokazuje, że kwintesencją życia jest ironia, a potencjał komiczny kryje się dosłownie wszędzie, nawet w wydarzeniach z gruntu tragicznych.

Reklama

Woody Allen stwierdził kiedyś, że ideałem pisarza jest ten, kto, mówiąc o sprawach najwyższej wagi, nie przestaje czytelnika zabawiać. Według tej definicji Vonnegut staje w szeregu z największymi. Zapewne nie mógł wybrać innej strategii artystycznej – jego biografia była pełna gorzkiego sarkazmu. Pierwsze opowiadania SF pisarza uznanego później za jednego z najwybitniejszych amerykańskich prozaików zostały opublikowane przez… duńskiego wydawcę porno. Teksty wypełniły dziurę między sprośnymi zdjęciami, z czego Vonnegut śmiał się do końca życia, a swojemu alter ego, Kilgore’owi Troutowi, kazał powtórzyć tę przygodę w „Śniadaniu mistrzów” (1973).

Potrafił śmiać się też z tragedii XX wieku – w „Rzeźni numer pięć” (1969) opowiedział o alianckich dywanowych nalotach na Drezno w 1945 roku, które – jako amerykański jeniec wojenny – cudem przeżył. Ale zamiast dać nam podniosłą historię o glorii i katastrofie, postawił na utrzymaną w konwencji fantastycznej, absurdalną opowieść o tym, że nie sposób znaleźć właściwego języka do opisu tamtych wydarzeń. I to pozostało jego pisarskim credo: XX-wieczny koszmar przechodził przez sito specyficznej wyobraźni i czarnego humoru Vonneguta, dając literaturze jedne z najzabawniejszych i najoryginalniejszych dzieł w historii. Wojna zaś pozostała jego największą traumą i zarazem powodem do żartów, które, co wiemy choćby z opowiadań Tadeusza Borowskiego, mogą powstać w chwilach najstraszniejszych, jakby były wyrazem jakiejś tajemniczej strategii przetrwania.

Dowodzi tego właśnie wydany u nas, pośmiertny (i świetny) zbiór krótkich form literackich – „Armagedon w perspektywie”. Znajdziemy tu cytowane na początku tekstu przemówienie, które pisarz miał wygłosić w Indianie na inauguracji Roku Kurta Vonneguta, napisany w 1945 roku z frontu cudownie kuriozalny list do rodziców i niepublikowane dotąd opowiadania. Plus rysunki samego Vonneguta i wstęp autorstwa jego syna – krótko mówiąc: perełki, które podsumowują twórczość zmarłego niedawno prozaika.

Reklama

„Jako humanista kocham naukę. Nienawidzę przesądu, który nigdy w życiu nie obdarzyłby nas bombą atomową” – kpi Vonnegut. Oceniając efektywność ruchu antywojennego przeciwko wojnie w Wietnamie, mówi krótko: „Równie dobrze moglibyśmy rzucać tortami”. Groteskowe podejście do świata widać we wszystkich opublikowanych w tomie tekstach. Tematem niemal wszystkich jest wojna jako wyraz absolutnego, zbiorowego szaleństwa. Ale to wojna relacjonowana od strony małych, codziennych zdarzeń, widziana przez pryzmat prób przetrwania i czepiania się wszystkiego, co mogłoby pomóc – jak w „Karabinach przed masłem”, gdzie trzej amerykańscy jeńcy w zbombardowanym Dreźnie zastanawiają się, jaki będzie ich pierwszy posiłek po powrocie do ojczyzny.

W innym – „Biurku komendanta” – właściciel salonu meblarskiego w sudeckim miasteczku obmyśla przewrotną zemstę na amerykańskim majorze, widzącym w Europejczykach durni podążających za każdą dyktaturą. Ale najciekawsze być może są tu właśnie te nowelki, które od wojny (przynajmniej bezpośrednio) uciekają – szalenie zabawna „Pułapka na jednorożca” czy tytułowy „Armagedon w retrospektywie”. W pierwszym z nich Vonnegut opowiada o żyjącej w mrokach średniowiecza rodzinie drwala Elmera, drżącej przed nieznającym litości władcą Robertem Straszliwym. Śmierć z rąk rycerza to jedno, ale sukno zdobiące jego rumaka przydałoby się na sukienkę i kalesony dla mężczyzn – zauważa żona drwala. Ten parodystyczny tekst, w którym znowu mowa o oswajaniu śmierci, naigrawaniu się z niej na wszelkie możliwe sposoby, przypomina najlepsze dokonania grupy Monty Pythona.

Drugi tekst zaś traktuje o rzeczy tak błahej, jak polowanie na diabła. Naukowcy w pewnym instytucie ustalają, że zło w świecie pochodzi od diabła, którego z całą pewnością można wyplenić za pomocą nauki. Na swoje badania dostają specjalne dotacje, publikują też raporty o eksperymentach. I metodę na diabła, owszem, znajdują… Każdy absurd znajdzie uzasadnienie i amatorów – zdaje się mówić Vonnegut. I znowu wracamy do nauki: „Kocham naukę, i to nie tylko dlatego, że dała nam możliwość zdewastowania naszej planety”.

Reklama

Szyderstwo, smoliste poczucie humoru, nieustanna kpina ze spraw ostatecznych – w „Armagedonie...” znajdziemy wszystkie składowe jego twórczej metody. Amerykański pisarz nie tylko pokazuje, na czym polega dobre opowiadanie (po prostu na tym, że od pierwszego zdania wpadamy w świat bohaterów niczym w słodką pułapkę), ale w każdym z tekstów mówi po prostu o sobie. I nie chodzi tylko o autobiografię (od której obecności w tekstach, w przeciwieństwie do swych kolegów po piórze, się nie odżegnuje), ale o osobowość. Teksty Vonneguta są mocno splecione z nim samym. Czy ktoś, kto miał takie spojrzenie na świat, mógł uniknąć ciężkiej depresji? Nie. Być może jedyną rzeczą, za którą wypada podziękować koncernom tytoniowym, jest ocalenie pisarza od zagłady. Jak twierdził, przeżycie w tym najlepszym ze światów zawdzięcza wyłącznie papierosom Pall Mall.

Patrycja Pustkowiak