Kiedy José Saramago w 2005 roku przyznawał Tavaresowi nagrodę Premio Saramago za „Jeruzalem”, powiedział: „Goncalo M. Tavares nie ma prawa pisać tak dobrze w wieku 35 lat! Człowiek ma ochotę mu przyłożyć!” Trzeba przyznać mu rację. Tavares jest świetny.

Reklama

Portugalski pisarz parę lat temu wydał w Polsce filozoficzną powieść „Panowie z dzielnicy”, która opierała się na ekscentrycznym pomyśle, by w jednej książce zebrać paru wybitnych artystów i filozofów i zobaczyć, co z tego wyniknie. Wyszła pełna uroku powiastka o absurdzie istnienia.

„Jeruzalem” jest inne. Niepokojące, mroczne, pełne napięcia. A przy tym Tavares prowadzi narrację jak rasowy twórca thrillerów, więc książkę trudno odłożyć. Oto mamy noc 29 maja i wielkie miasto. Na jego ulicach krąży paru dziwaków – chora na schizofrenię Mylia, jej były kochanek Ernst Spengler, eksmąż kobiety – owładnięty pasją poznania przyczyn trapiącego ludzkość zła psychiatra Theodor Busbeck, prostytutka Hanna i jej znajomy, naznaczony wojną Hinnerk...

Choć mogłoby się wydawać, że zgromadzenie w powieści tak wielu postaci wprowadzi w niej chaos, u Tavaresa nic podobnego się nie dzieje. Portugalski pisarz doskonale panuje nad losami bohaterów, a co więcej – ściśle je ze sobą łączy. Na kartach jego książki nikt nie znajdzie się przypadkowo. Wszystkich bohaterów łączy nić wspólnego losu. Okrutna najczęściej przeszłość wpływa na teraźniejszość i powraca, by żądać sprawiedliwości.

Reklama

I tak Mylia chce zapomnieć o koszmarze zakładu psychiatrycznego, w którym przez lata była przetrzymywana. Jej były mąż Theodor próbuje uporać się z rodzajem hańby, jaki zafundowała mu żona. Jego dążenie do stworzenia wielkiej teorii, która tłumaczyłaby mechanizmy zła na świecie, przypomina naukowe zacięcie innego bohatera literackiego – biologa molekularnego Michela z „Cząstek elementarnych” Houellebecqa. A całkowite oddanie się celowi intelektualnemu wskazuje na podobne szaleństwo. Ernst próbuje odszukać Mylię, by wyjaśnić zagadkę ich wspólnej przeszłości. A Hinnerk to człowiek zniszczony przez wojnę, na której zabijał ludzi – ów w swoim dość przerażającym krążeniu po mieście przypomina szukających sprawiedliwości i zemsty szalonych weteranów z amerykańskich filmów.

Nawiązania do filmu nie są przypadkowe – „Jeruzalem” to bardzo filmowa książka. Przenikające się plany czasowe (bo Tavares, tłumacząc zdarzenia nocy 29 maja, raz po raz umieszcza akcję w przeszłości), żelazna konstrukcja powieści, w której wszystko jest wyliczone jak w precyzyjnym scenariuszu, wreszcie plejada dziwaków – to wszystko czyni z książki Portugalczyka łakomy kąsek dla filmowców.

Ale „Jeruzalem” jest oczywiście powieścią, której ambicją jest głębsza refleksja nad bolączkami naszej cywilizacji: permanentnym złem, objawiającym się zarówno w codziennych czynach względem bliskich, jak i w militarnych kataklizmach, szaleństwem, będącym ceną wrażliwości i nieprzystosowania do coraz bardziej okrutnego świata, wreszcie – żałośnie skromnymi możliwościami poznania i zrozumienia drugiego człowieka.

Ale ta porcja refleksji jest przemycana mimochodem, Tavares ani przez chwilę nie funduje nam pretensjonalnej psychodramy. Wręcz przeciwnie. Jeśli już czymś wytrąca z równowagi, to nieoczekiwanym surrealizmem lub zaskakującym humorem. Trzeba przyznać, że ze wględu na narracyjną lekkość powieści Tavaresa w pamięci pozostaje raczej plejada szaleńców niż wnioski filozoficzne – ale mnie to nie przeszkadza.