Z łysych alejek Liberty State Park w Jersey City najlepiej było widać spektakl płonących wież WTC. Aż szkoda, bo w Jersey City mieszka emigrancka biedota. Zamiast bankowych witryn są tu narożne sklepiki, a w nich szwarc, mydło, powidło i cola. Nad ladą często wisi zaś portret Jasera Arafata albo szejka Yassina. Takie właśnie banalne, prowincjonalne miasteczko w New Jersey staje się sceną nowej powieści "Terrorysta".

Reklama

Tuż obok jest Nowy Jork. „Za dostojną rzeką Hudson rysuje się w kolorze kamienia, ząbkowana jak gigantyczny klucz sylwetka wielkiego miasta, serce Szatana”. Brakuje tylko dwóch wież, jako że akcja "Terrorysty" dzieje się dzisiaj, kilka długich lat po 11 września 2001 roku.

Znając jednak Updike’a - autora w Ameryce od lat uznanego, choć bardziej szanowanego niż lubianego - tylko naiwny czytelnik spodziewałby się znaleźć w powieści sceny pogoni i opisy wybuchów albo zdyszany dziennikarski reportaż w stylu CNN. Updike to autor klasyczny - obyczajowy, skupiony na psychice bohaterów i ich życiu domowym. Jego zamiarem było uporządkować strumień chaotycznych, pospiesznych uogólnień, jakimi media karmią jego czytelników. Wyłowić z tej rzeki pojedynczy wir, fragment, który odda całą złożoność współczesnego świata przez jedną prostą historię. Taka jest i była ambicja powieści klasycznej.

To jednak dla współczesnej prozy wyzwanie. Trzeba bowiem odróżnić się od autorów powieści sensacyjnych, którzy karmią nas uproszczonymi wizjami wielkich zmagań. Pisać lepiej niż John Ludlum czy Tom Clancy to jeszcze stosunkowo proste. Gorzej, iż na drugim wysokim końcu skali John Updike, próbując wniknąć w duszę młodego terrorysty, musi kroczyć śladami takich mistrzów jak Henry James w "Księżnej Casamassimie", Fiodor Dostojewski w "Biesach" czy Joseph Conrad w "Tajnym agencie". Idea jest w każdym wypadku podobna: przekazać prawdę o świecie poprzez ukazanie skrajności - u Updike’a w postaci planowanego zamachu bombowego.

Reklama

Jeśli jednak terroryści u Dostojewskiego i Conrada lubili stać poza dobrem i złem, bohater powieści Amerykanina jest kimś bardzo zwyczajnym. Ahmad (Ah, mad?) Mulloy to świeżutki absolwent szkoły średniej, młody i zacięty Pan Nikt, dziecko Egipcjanina stypendysty i amerykańskiej Irlandki, pielęgniarki z hippisowską przeszłością. Matka i syn mieszkają byle jak w New Prospect w stanie New Jersey. Ojciec dawno odszedł. Po lekcjach chłopak uczy się sur Koranu w pobliskim meczecie, islam traktuje bardzo poważnie. Jego opiekunem z urzędu - a potem kochankiem matki - jest szkolny pedagog Jack Levy, cierpiący na bezsenność, zgorzkniały Żyd przed emeryturą. Nocny świat za jego oknem to tylko blokowisko, półslums, wypłowiały american dream: "Pomarańczowe tło znaku Gulf na całodobowej stacji benzynowej dwie przecznice dalej jest jedynym mocniejszym akcentem tej przedporannej panoramy". Ameryka według Kiepskich?

Ahmad i Jack sporo ze sobą rozmawiają, lecz nie jest to wymiana idei. Żaden nie słucha. Islam jest nastolatkiem, Ameryka - starym zmęczonym człowiekiem. Nastolatek, który ma za plecami cztery tony ładunku wybuchowego na bazie saletry amonowej, niczym robot powtarza, że za kilka minut ujrzy oblicze Boga. Jack mówi, że ma wszystkiego dosyć. Pomiędzy nimi spoczywa detonator. Detonator jest czeski. Ahmad i Jack Levy to Amerykanie. Amerykańska jest też biała ciężarówka, w której siedzą. Na tym kończy się ich wspólnota.

Motywacja Ahmada czyni z niego nieomal jednowymiarową karykaturę. Nieomal, bo nie udaje mu się sprowadzić wszystkich problemów do kwestii walki z Białym Szatanem. Nie umie sobie na przykład poradzić z Joryleen, ponętnym i chętnym nastoletnim szatankiem płci żeńskiej. Podobają mu się mocne amerykańskie ciężarówki poznawane w czasie nauk jazdy pod kuratelą libańskich terrorystów. Ahmad mimo to jest i pozostaje fanatykiem - prawie do końca. To egotyczny potwór, ale czy jest w tym bardzo różny od innych nastolatków? O ile Ahmad wydaje się nie mieć żadnych wątpliwości i rozterek co nietypowe dla bohatera prozy, stary Jack Levy składa się głównie z wątpliwości i zwątpienia. Uważa, że stał się ciężarem dla wiata i grubej, nielubianej żony. Ma dosyć. Czy którykolwiek z nich wzbudza w nas troskę, współczucie, nienawiść? Cokolwiek?

Updike jest pisarzem na tyle dobrym, by ziścić kilka małych ludzkich cudów. Dlatego właśnie założony przez niego z góry schematyzm akcji i postaci nie nuży i nie zniechęca w lekturze. Byłoby nietaktem zdradzać rozwiązanie akcji ani przypisywać postaciom stworzonym przez Updike’a znaczenie heroiczne. "Terrorysta" nie jest romansem rycerskim, od katastrofy zrządzonej przez fanatyków jak z kosmosu nie ratują w ostatniej chwili sprawni i przystojni agencji. Nie o to w tej powieści chodzi - i całe szczęście. Prawdziwym bowiem bohaterem "Terrorysty" jest Ameryka, pobladły wielki sen. Ulice bez przechodniów, parkingi pełne aut, dmuchane reklamy, neony, puste place. A także zwykli zmęczeni, ogłupiali ludzie. To wszystko, cały zwyczajny kiepski świat, może zniknąć za naciśnięciem czerwonego guzika. Czy warto go ocalić? Updike mówi, że mimo wszystko tak.
Piotr Siemion

"Terrorysta"
John Updike, przeł. Jerzy Kozłowski, Rebis 2007