W zasadzie należałoby uznać najnowszą prozę Świetlickiego za niebotyczny szczyt bezczelności. Pisarze rozmaici męczą się latami i nie wychodzi im z tego kompletnie nic, a tu zjawia się poeta krakowski, dość lakoniczny, czasem niegrzeczny, lekceważący. I nie dość, że występuje z zespołem rockowym, to jeszcze wydaje rok po roku dwie świetne powieści. Zgodnie z polskim poczuciem przyzwoitości wypadałoby go niezwłocznie rozstrzelać.

Reklama

A mówiąc nieco bardziej serio, Świetlicki wkracza do powieściopisarstwa jako autor niemal kompletny - pewny swoich słów i myśli. Posiada nie tylko oryginalną frazę, pełen dezynwoltury styl i ciepłą ironię, ale także coś więcej, a mianowicie pomysł, co z tymi darami uczynić. A pomysł ten brzmi: powołać do życia faceta, którego można polubić, a następnie napisać kryminał z nim w roli głównej. Za pierwszym razem udało się wykreować mistrza, bohatera nie do podrobienia. W "Trzynastu" mamy wreszcie pełnokrwistą intrygę z morderstwem w tle. Owszem, w poprzedniej książce też ginęli ludzie, ale główny protagonista wypełniał sobą tyle miejsca, że zbrodnia siłą rzeczy została zepchnięta na margines.

Choć Świetlicki zmienił niewiele w sposobie opowiadania, strony nowej powieści zamieszkują ludzie ciekawsi od swoich poprzedników - weźmy pierwszego z brzegu, zramolałego policjanta zwanego Porucznikiem, nagminnie bitego przez żonę i teściową. Autor wpadł też na pomysł, jak naprawdę podgrzać nastroje: postanowił wyprawić przerażonego obrotem spraw mistrza do znienawidzonej Warszawy. To tak jakby kazać homofobowi prowadzić śledztwo w męskiej łaźni. Efekt groteskowy gwarantowany.

Mistrz nie jest zresztą prostą antytezą aktywnego bohatera sensacyjnych powieści - ów podstarzały i posiwiały gwiazdor PRL-owskiego kina dziecięcego ma przecież rozmaite atrybuty, które uprawniają go do występowania w czarnym kryminale: lubi alkohol, bywa dość pomięty, żyje samotnie, z kobietami wychodzi mu średnio, podobnie zresztą jak z pieniędzmi. Ale Świetlicki nie poprzestał na wykorzystaniu tego schematu. On go doprowadził do absurdu. Mistrz nie pije, ale chleje na umór, choć z dużym wdziękiem. Ludzi się trochę boi, trochę się nimi brzydzi, a generalnie ucieka przed nimi do swojej wypełnionej płytami pustelni. Nie ma komputera, komórki, konta w banku, samochodu. A - przede wszystkim - jest bierny, apatyczny, obojętny i pogodzony ze swoim ogólnym sflaczeniem.

Reklama

Co więcej, po wszystkich powieściowych perypetiach, a nawet (o ile to w przypadku mistrza możliwe) porywach serca, bohater "Trzynastu" nadal pozostaje taki sam i bez trudu, jak należy sądzić, powraca w wytarte koleiny swojego żywota. Można by pomyśleć, że to błąd w sztuce, ale nie, mamy do czynienia z zabiegiem przemyślanym - delikatna kreska, jaką naszkicowany jest mistrz, nie pozwala na żaden dysonans.

"Trzynaście" można czytać dla intrygi, ale da się też przeglądać tę książkę na wyrywki, poszukując sarkastycznych scenek rodzajowych czy smakowitych komentarzy narratora. Tak czy inaczej, nowa powieść Świetlickiego to niemal Chandler pisany białym wierszem.


"Trzynaście"
Marcin Świetlicki, EMG 2007