Kto pojawi się na festiwalu World Voices?


CAROL LEWELYN (DYREKTOR FESTIWALU): W tym roku festiwalowi przewodniczyć będzie Salman Rushdie, a mow pożegnalną wygłosi David Grossman, który będzie pewnie mówił o Izraelu i swoim krytycznym nastawieniu do obecnego rządu. Nadine Gordimer, Don DeLillo, Tatiana Tołstoj, Salman Rushdie wystąpią razem w panelu o domu w literaturze. Będzie też Guillermo Arriaga z Meksyku, autor scenariuszy do filmów Babel i Amores perros, który wystąpi w rozmowie razem z Paulem Austerem. Odbędzie się też panel ku czci Ryszarda Kapuścińskiego z Salmanem Rushdie, Adamem Michnikiem, Philipem Gourevitchem i Lawrencem Weschlerem. W sumie przyjedzie ponad 60 pisarzy zagranicznych.

To trzecia edycja tego festiwalu. Skąd jego pomysł?

MICHAEL ROBERTS (SEKRETARZ PEN CENTER): Po 11 września poczuliśmy wyraźnie, że amerykańska chęć coraz większego angażowania się w sprawy międzynarodowe idzie w parze z przeraźliwą ignorancją na temat innych krajów i kultur. Każdy, kto przestudiuje amerykańską produkcję kulturalną, poogląda telewizję i poczyta gazety, dziwi się, jak mało mówi się u nas o innych krajach. W literaturze przejawia się to w tym, że prawie nie wydaje się przekładów. Tłumaczenia to mniej niż 3 procent wszystkich publikacji książkowych w USA.

W Polsce wielcy tłumacze, na przykład tacy, którzy przyswajali literaturę amerykańską, mają bardzo ważne miejsce w życiu intelektualnym.


Tutaj w ogóle nie ma czegoś takiego jak sławny tłumacz. W wypadku przekładów sukcesem jest, jeśli uda się sprzedać 2 - 3 tysiące egzemplarzy. Ale najgorsze jest to, że nawet najwspanialsze instytucje intelektualne tego kraju są winne szokujących zaniedbań w dziedzinie promowania literatury obcej. Nawet New York Review of Books, najlepsze amerykańskie pismo o książkach, nie promuje wystarczająco autorów zagranicznych. Właśnie z poczucia tej dysproporcji wziął się pomysł naszego festiwalu. Na pierwszą edycję imprezy w 2005 roku zaprosiliśmy m.in. Ryszarda Kapuścińskiego.

Jaka jest podstawowa działalność Pen Center?


Nowojorskie Pen Center należy do światowej sieci Pen Clubów. Kiedy powstawały Pen Cluby, chodziło głównie o obronę pisarzy przed cenzurą i o walkę o wolność słowa. I to jest nadal ważna część naszej działalności. Pen jest organizacją o szerokim zasięgu, ma około 140 lokalizacji w ponad 100 krajach. Jest bardzo silny w Skandynawii, krajach anglojęzycznych i w Europie Środkowej, zapewne z powodów politycznych.

Jaka jest jego siła?


LARRY SIEMS (KIEROWNIK PROGRAMU WOLNOŚĆ PISANIA): Kiedy Wole Soyinka nikomu jeszcze nieznany siedział w więzieniu w Nigerii, Arthur Miller, który był wtedy szefem międzynarodowego Pen Clubu, napisał list do nigeryjskiego generała w jego sprawie. Następnego dnia Wole Soyinka wyszedł na wolność. Lubimy opowiadać tę anegdotę. Ale podobno generał dowiedział się po prostu, że Arthur Miller jest mężem Marilyn Monroe. A poważnie, co roku zajmujemy się kilkoma sprawami tego typu, i czasem nam się udaje. Ostatnio wyciągnęliśmy z więzienia w Arabii Saudyjskiej lokalnego poetę.

Walczycie też o wolność słowa w USA? Myślałam, że Ameryka to kraj wolności słowa.

Po 11 września rząd amerykański wprowadził wiele ograniczeń wolności słowa, które dotyczą arbitralnie wybranych osób. Na przykład nie chce wpuścić myśliciela islamskiego Tariqa Ramadana na teren USA. Przez lata angażowaliśmy się w obronę wolności słowa za granicą i chcemy pilnować, żeby rząd USA przestrzegał standardów, o jakie walczymy w innych krajach.

Margaret Atwood w zeszłym roku mówiła mi, że autentycznie boi się o demokrację w Ameryce.

LARRY SIEMS: Wolność słowa to coś, nad czym zawsze trzeba czuwać. W latach 90. były w Stanach Zjednoczonych dwie siły, które sprzeciwiały się wolności słowa. Po prawej stronie byli przeciwnicy pornografii. Co ciekawe, ten ruch umocnił się po upadku Związku Radzieckiego. Podczas zimnej wojny Ameryka kreowała się na wielkiego strażnika wolności słowa. W 1965 roku powstał National Endowment for the Arts, rządowy program wspierania sztuki, którego rolą jest promowanie sztuki niewygodnej i prowokacyjnej. Ale kiedy skończyła się zimna wojna, nie było już powodu, żeby tak się obnosić na świecie z wolnością słowa i zaczęło się cenzurowanie. W latach 90. większość problemów z przestrzeganiem wolności słowa dotyczyła poziomu lokalnego. W tym kraju nagminne jest zakazywanie książek w szkolnych bibliotekach. I nie mówimy o pornografii, ale o książkach dla młodzieży, klasyce.

A druga siła sprzeciwiająca się wolności słowa?

To ruch lewicowy, który rozwinął się szczególnie na kampusach uniwersyteckich, zwany polityczną poprawnością. Polityczna poprawność to rodzaj cenzury, bo polega na tym, że zabrania się mówienia pewnych rzeczy. I ludzie coraz częściej zaczynają popierać takie zakazy. Na przykład z każdym rokiem coraz więcej Amerykanów - dzisiaj liczba ta doszła do 70 procent - uważa, że nie powinno się mówić rzeczy, które mogą dotknąć kogoś z powodu jego przynależności etnicznej. Po 11 września rząd sprytnie podjął ten trend i zaczął nim manipulować, używając przyzwoitości i wrażliwości jako wymówki dla swoich własnych zakazów. Zaraz po inwazji na Afganistan wydano rozporządzenie, że fotoreporterzy nie mają prawa filmować trumien. Mówiono, że to z powodu szacunku dla rodzin, a więc używano przykazania poprawności politycznej, ale chodziło oczywiście o to, że zdjęcia trumien wpływają źle na ocenę wojny.

A więc zapał do cenzury rośnie na całym świecie?


Tak. Proszę spojrzeć na sprawę karykatur Mahometa w Danii, na grupy etniczne, które domagały się zakazania pewnych sztuk teatralnych w Anglii. Podobne wypadki zdarzały się też w USA. W Austrii zamknięto w więzieniu brytyjskiego historyka Davida Irvinga, który negował Holocaust. Międzynarodowy Pen Club opowiedział się za jego uwolnieniem, bo, chociaż nie zgadzamy się z negowaniem Holocaustu, uważamy, że złe idee należy zwalczać przez otwartą dyskusję, a nie zakazy i więzienia. Faktem jest, że na całym świecie dokonuje się teraz zmiana podejścia do wolności słowa.

Angażujecie się w walkę o wolność słowa i jednostki, ale czy zaprosilibyście do swojej organizacji pisarza, który miałby inne zdanie na ten temat, na przykład byłby walczącym konserwatystą katolickim? Albo islamskim?

MICHAEL ROBERTS: Dziewięciu na dziesięciu Amerykanów powie, że jesteśmy organizacją liberalną, ale my wolimy mówić, że jesteśmy wyznawcami wartości Oświecenia. A więc: czy jest w Pen Clubie ktokolwiek, kto wierzy, że tylko kreacjonizm powinien być wykładany w szkołach, albo że w ogóle powinien być wykładany? Nie sądzę.

Z amerykańskich pisarzy zaprosilibyście Toma Wolfe'a, znanego ze swoich pro-Bushowskich sympatii?

Oczywiście. Jest też jednak proces autoselekcji. Tom Wolfe nic dla nas nie zrobił od długiego czasu. Mogłaby go pani zapytać - dlaczego. Być może odpowiedziałby, że jesteśmy dla niego zbyt lewicowi. Jeśli spojrzy pani na pisarzy, którzy twierdzą, że literatura jest apolityczna, okaże się, że to w większości konserwatyści. Bo apolityczność to wygodne stanowisko, jeśli się wierzy, że status quo jest dobre.

A konserwatywnego pisarza z Polski? Jak dotąd, widzę, zapraszaliście tylko Kapuścińskiego i Michnika.

To prawda, że środowiska intelektualne łatwo popadają w klubowość. Ale nasz festiwal próbuje reprezentować tak wiele krajów, że i tak jesteśmy dumni, jeśli udaje nam się dotrzeć do każdego z krajów Europy. Zresztą, nie promujemy tylko pisarzy zaangażowanych czy lewicowych. Poświęciliśmy kiedyś panel Miłoszowi, który był bardzo ostrożny w kwestii politycznego zaangażowania, bo widział zdradę klerków, czyli to, jak wiele strasznych rzeczy wydarzyło się w XX wieku z poparciem pisarzy i intelektualistów.








































Reklama