Renata Kim: Nazywa pan sam siebie alternatywnym tatusiem. Co to znaczy?
Neal Pollack, amerykański pisarz:
Nic nadzwyczajnego. Tylko tyle, że codziennie podejmuję żałosne próby bycia - jak to nazywam - luzackim, a zarazem odpowiedzialnym ojcem. Że dla mojego pięcioletniego syna idę na pewne życiowe ustępstwa, ale równocześnie nie chcę rezygnować z młodzieńczych marzeń. Bo najgorsze, co może się człowiekowi przydarzyć, to rozczarowanie rodzicielstwem. A dziecko rozczarowanego ojca z pewnością też nie będzie szczęśliwe.

Więc z czego pan nie zrezygnował?

Kiedy żona urodziła naszego syna Elijaha, byłem na bardzo specyficznym etapie życia - pisałem właśnie książkę o historii rock'n'rolla i miałem szczegółowo opracowany plan założenia własnego zespołu i wyruszenia z nim w trasę koncertową. I nic, nawet narodziny pierwszego dziecka, nie było w stanie powstrzymać mnie od realizacji tych celów. Wpadłem wtedy w taką pokoleniową neurozę - panicznie bałem się, że dziecko odbierze mi młodość i już nigdy więcej nie będę mógł robić tych wszystkich pasjonujących rzeczy, jakimi się do tej pory zajmowałem.

Ten ambitny plan powstał, jeszcze zanim syn się urodził. Czy uległ potem jakimś modyfikacjom?
Zrobiłem wszystko, co sobie tak precyzyjnie zaplanowałem. Założyłem zespół, pojechaliśmy w trasę i napisałem książkę. O dziwo, mój artystyczny projekt zakończył się spektakularnym fiaskiem. Na koncerty przychodziła garstka ludzi, a moja płyta sprzedała się w pięciuset egzemplarzach. Musiałem ogłosić bankructwo i przerwać trasę koncertową, bo zabrakło pieniędzy. A potem okazało się, że bank zabrał mi kupiony na kredyt dom, a my zostaliśmy z małym dzieckiem bez grosza przy duszy.

A co na to żona?

No cóż, była cierpliwa. I dzielna. A poza tym nie byłem przecież nieodpowiedzialny - zarabiałem pieniądze, pisząc teksty do gazet, pomagałem jej w opiece nad dzieckiem. Więc nie była aż tak sfrustrowana, jak mogłaby być, gdybym zajmował się jedynie rock'n'rollem i niczym innym. Ale myślę, że nie była zachwycona tym, że robiłem wtedy rzeczy, które byłyby bardziej stosowne dla osoby o dziesięć lat młodszej. I właściwie nawet ją rozumiałem, ale cóż mogłem zrobić? Przecież właśnie zaczynałem moją wielką karierę muzyczną!

Czy żona kiedykolwiek narzekała? Czy prosiła, by zrezygnował pan ze swoich planów?

Nigdy nie prosiła, żebym zrezygnował z czegokolwiek naprawdę dla mnie ważnego.

A gdyby poprosiła?

Nie mam pojęcia, co bym zrobił! Owszem, zdarzały się wieczory, gdy mówiła: Dzisiaj nie wychodzisz z domu!, a ja posłusznie się zgadzałem, gdy nie miałem żadnych istotnych powodów, by usprawiedliwić wyjście. Myślę jednak, że gdyby naprawdę próbowała mi czegoś zabraniać, to mielibyśmy poważne problemy małżeńskie. Bo przecież bez względu na to, jak głupie i niedorosłe były moje marzenia, to jednak były najprawdziwszymi marzeniami! Zresztą ja też starałem się rozumieć jej potrzeby, choć nieraz wydawały mi się śmieszne.

Wróćmy jednak do alternatywnego tatusia. Jaki on naprawdę jest?
Mocno zbuntowany przeciwko obowiązującej w Stanach Zjednoczonych kulturze rodzicielstwa. Zakłada ona, że z chwilą przyjścia dziecka na świat zmienia się wszystko, a rodzice nie są już tymi samymi ludźmi co wcześniej. Że wszystko, oprócz tego małego człowieka, nagle staje się nieważne. Amerykańscy rodzice traktują swoją rolę zbyt poważnie, a co gorsza - tego samego wymagają od innych. Ja wyznaję zupełnie inną filozofię - nie chcę rezygnować ze wszystkich uciech, jakie przed narodzinami dziecka dawało mi życie. Nie mam zamiaru skupiać się wyłącznie na dziecku i jego potrzebach.

Czyli zero wyrzeczeń dla malucha?

Ależ skąd! I ja, i moja żona byliśmy zawsze gotowi do pewnych poświęceń i do przystosowywania naszego stylu życia do potrzeb synka. Ale równie ważne wydawało nam się utrzymanie dawnych przyzwyczajeń czy kultywowanie zainteresowań.

Więc w końcu kto się do kogo przystosowywał? Wy do dziecka, czy może raczej ono do was?

Oczywiście, że to my musieliśmy się dostosować do niego. Wszystko kręciło się wokół syna - czy nam się to podobało, czy nie. I z tym nie mam żadnego, najmniejszego nawet problemu. Natomiast buntuję się przeciwko absurdalnej amerykańskiej kulturze rodzicielstwa, która nakazuje wysyłanie dziecka na basen w drugim dniu jego życia, a potem każe je ciągać od lekcji muzyki po lekcje tenisa i jeszcze przetykać je wizytami u dziecięcych psychoterapeutów. Cholernie nie podoba mi się, że trzeba się samemu zinfantylizować, żeby inni uważali cię za dorosłego i odpowiedzialnego! Kiedy byłem mały, mama nie zabierała mnie do wykładanych mięciutkim pluszem klubików, gdzie studenci puszczają płyty z muzyką klasyczną i twierdzą, że to są kursy rozwojowe dla dzieci. A przecież wyrosłem jakoś i jestem nieźle rozwinięty.

Ale może byłby pan bardziej rozwinięty, gdyby jednak mama zabierała pana do takich miejsc?
Nie sądzę. W ostatnich latach w Ameryce na wielką skalę rozwinął się przemysł dziecięcy, który bazuje na wmawianiu rodzicom, że jeśli zrobią dla swoich dzieci pewne rzeczy, zaprowadzą je na tysiąc kursów, to maluchy będą bystre i szczęśliwe. To absurdalne! Gdy nasz synek skończył dwa lata, wysłaliśmy go do starannie wybranego żłobka. To było jednak fatalne miejsce, a Elijah źle się tam czuł - gryzł inne dzieci i awanturował się. W końcu musieliśmy go stamtąd zabrać, ale wtedy uświadomiliśmy sobie, że wpisywanie się w ten obłędny system jest głupie i złe.

Niech mi pan wytłumaczy: bardziej buntował się pan przeciwko temu dziecięcemu przemysłowi, czy raczej przeciwko konieczności rezygnacji z dawnego stylu życia?
Zdecydowanie przeciwko temu pierwszemu. Razem z żoną chcieliśmy zapewnić synkowi regularne posiłki, zdrowy sen i ciekawe zajęcia. Ale chcieliśmy to zrobić tylko na miarę naszych możliwości, nie mieliśmy zamiaru wychodzić ze skóry, by nasze dziecko - jak wmawiano nam z każdej strony - otrzymywało od nas tylko to, co najlepsze. I wszystko, czego zapragnie, a nawet więcej. Nie zgadzaliśmy się na całą tę absurdalną kulturę inwestowania w dzieci. Ameryka jest kompletnie zżerana przez specjalistów od reklamy adresowanej do dzieci i ich opiekunów!

Więc jak wychowujecie syna?
Wydaje mi się, że zupełnie zwyczajnie. Spędzamy z synkiem mnóstwo czasu. Budzimy się, jemy razem śniadanie, a potem wieziemy go do przedszkola. Potem Elijah wraca do domu, więc jedno z nas bawi się z nim, a drugie pracuje.

Bardzo normalny dom.

To prawda, prowadzimy bardzo spokojny, powiedziałbym nawet przeciętny tryb życia. Jedyna różnica polega na tym, że oboje pracujemy w domu, co w USA nie zdarza się zbyt często. Ja piszę, a żona maluje w pokoju na górze i żadne z nas nie wraca wieczorem z biura jak inni ludzie. Ale od przeciętnych amerykańskich rodziców różni nas również to, że nie zabieramy dziecka na wszystkie premiery filmów dla dzieci, próbujemy sami coś wymyślić. Na przykład idziemy całą rodziną na wycieczkę za miasto albo poznajemy nowe smaki w restauracjach. I cały paradoks polega na tym, że prowadzenie takiego trybu życia jest w USA niemal niemożliwe! Bo z każdej strony rodzice są poddawani naciskom, by wysyłać dzieci na niezliczone zajęcia dodatkowe. I ciągle zmuszać je, by były coraz doskonalsze. Tymczasem my tylko próbujemy prowadzić normalne życie, a to wcale nie jest takie łatwe.

Więc nie chodzi o alternatywne życie, tylko o normalne?
No właśnie! Bo cały problem polega na tym, że normalność stała się u nas alternatywą.

Ale może synek marzy o tych wszystkich rozrywkach, które rodzice serwują jego kolegom? Może im zazdrości?
Elijah się tym wszystkim specjalnie nie interesuje. Ma swoje własne zainteresowania, takie jak na przykład obserwowanie zwierząt zjadających inne zwierzęta. Czytamy mu książki, oglądamy razem filmy przyrodnicze i mam wrażenie, że to ciekawi go dużo bardziej niż najnowszy film o przygodach Shreka. My bardzo staramy się, by nie wyrósł na dzieciaka, który ciągle domaga się najnowszych gadżetów. A poza tym nie jesteśmy ascetycznymi amiszami - jak wszyscy inni żyjemy zanurzeni w amerykańskiej kulturze.

Chodzicie na przyjęcia?

Czasami.

Zabieracie syna ze sobą?

Jeśli wiemy, że będą tam inne dzieci, to owszem. Ale nie ciągamy go na imprezy, które kończą się nad ranem. Z jednego prostego powodu - mały musi być w łóżku do wpół do dziewiątej, bo dawno temu przyjęliśmy taką zasadę. Jesteśmy rozsądnymi rodzicami. I tylko kiedy synek już śpi, idę do klubu, trochę się napiję, czasem zapalę skręta - dokładnie tak jak robiłem zanim Elijah się urodził.

I na tym polega ta cała pańska alternatywność? Tylko tyle?

Tylko tyle i aż tyle. Ja po prostu nie chcę być typowym amerykańskim ojcem - solidnym, poważnym, ubranym w garnitur, bo to do mnie nie pasuje. Ale powtórzę raz jeszcze - naprawdę chcę być odpowiedzialnym tatą. I nie oczekuję, że dziecko mnie będzie uszczęśliwiać, choć oczywiście nieustannie to robi. Ale staram się czerpać szczęście również z innych źródeł i myślę, że to bardzo ważne. W Ameryce oczekuje się, zwłaszcza od matek, by dziecko stanowiło centrum ich życia. To bardzo niezdrowe.

Więc syn nie jest dla pana najważniejszy?

Jest, ale nie stanowi środka mojego świata - ani tym bardziej nie jest całym moim światem. I cieszę się, że nigdy z jego powodu nie musiałem zrezygnować z żadnych moich przekonań, pasji, zainteresowań czy choćby ulubionych zajęć.

Podsumujmy: jaki jest odpowiedzialny ojciec?
Rozsądny ojciec pilnuje, żeby dziecko dobrze jadło, mieszkało w wygodnym domu i chodziło do niezłej szkoły. Ale przede wszystkim rozsądny ojciec jest zawsze blisko swego dziecka, gotowy mu pomóc, gdy zajdzie taka potrzeba. I jeszcze cieszy się, że może być pomocny. Bo dziecku wystarczy, gdy wie, że rodzic interesuje się jego życiem. I że zawsze stawi się na wezwanie.













































Reklama