W oryginale "Koniokrady" noszą podtytuł "Wspomnienie". Brzmi to trochę jak deklaracja bezsilności. Oto ceniony na całym świecie autor, który zdobył trwałą pozycję na parnasie literackim i nic nikomu nie musi już udowadniać, przyznaje się do twórczej porażki. Zamiast wymyślać nowe historie, serwuje czytelnikom autotematyczne opowieści o minionych, dawno przeżytych wydarzeniach.

Na dodatek jego relacje są obarczone ryzykiem błędu, bo przefiltrowane przez czas i zawsze przecież zawodną pamięć. A przecież jeszcze niedawno pisarz deklarował buńczucznie: "Stworzyłem własny kosmos. Mogę kierować tymi ludźmi jak Bóg, nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie". Nie ma w tym sprzeczności, twórcza niemoc Williama Faulknera jest pozorna. Co prawda pisarz pod koniec życia deklarował, że nie chce mu się pisać, ale na czas pracy nad "Koniokradami" odzyskał wenę. Jak twierdzi jego biograf Jay Parini, swoją ostatnią powieść stworzył bez wysiłku. Czy był to łabędzi śpiew schorowanego pisarza, który czuł, że koniec jest bliski i "Koniokradami" postanowił pożegnać się ze światem?

Wszystko wskazuje, że nie. Niemalże do końca swoich dni jeździł konno i to z szaleńczą jak na niedomagającego sześćdziesięcioparolatka brawurą. Jeździecka namiętność skończyła się zresztą tragicznie. 17 czerwca 1962 r. podczas przejażdżki spadł z konia. W wyniku powypadkowych powikłań zmarł dwa miesiące potem. Nie było to samobójstwo, jak sugerowali niektórzy.

Wiele wskazuje jednak, że "Koniokrady" były próbą artystycznego testamentu i podsumowaniem literackiej drogi pisarza, którą można streścić jednym słowem "Yoknapatawpha". To nieistniejące, wymyślone przez siebie hrabstwo usytuował na południu Stanów Zjednoczonych, czyli tam, skąd pochodził. "Jefferson, Yoknapatawpha, Missisipi. Obszar 2400 mil kwadratowych, ludność: 6928 białych, 9313 czarnych, William Faulkner jedyny właściciel i gospodarz" - pisał. Yoknapatawpha znajdowało się więc mniej więcej w granicach stanów Georgia, Maryland, Karolina Północna i Południowa oraz Wirginia, czyli stanowiło kwintesencję amerykańskiego południa. To te pięć stanów w 1861 r. ogłosiło secesję z Unii, zapoczątkowując krwawą wojnę domową. Osadzone w tamtych realiach powieści Faulknera były kroniką rozkwitu i zmierzchu feudalnego południa.

"Koniokrady" można traktować jako ostatni akcent cyklu. W książce pojawiają się miejsca oraz postaci sportretowane w poprzednich powieściach, czasami występujące pod innymi pseudonimami. Faulkner pisze o nich z rozrzewnieniem i wdzięcznością, jakby składał hołd tym, którym zawdzięcza to, kim jest.
Cofamy się do roku 1905. Wydarzenia relacjonuje narrator Lucius Priest, powieściowe alter ego autora, który wspomina swoje dzieciństwo oraz dawnych przyjaciół: Boona Hogganbecka, białego pomocnika i złotą rączkę w firmie ojca i Neda McCaslina, Murzyna pracującego tam w charakterze stangreta. Obaj mają po dwadzieścia parę lat, Lucius jest o około dekadę młodszy.

Narrator snuje obraz idyllicznego życia w prowincjonalnym mieście Jefferson w czasach, kiedy głównymi miejscami spotkań towarzyskich były stajnie, a własny wierzchowiec stanowił szczyt marzeń każdego chłopaka. Pewnego dnia o Jefferson upomina się jednak dwudziestowieczna cywilizacja. Ojciec głównego bohatera kupuje "masowo produkowane pudełko na czterech kółkach z motorem w środku". Automobil jak zły duch sprowadza przyjaciół na złą drogę.

Podczas nieobecności rodziców Luciusa trio wykrada samochód i jedzie do burdelu w Memphis. Boon, prowodyr wyprawy, kocha się w jednej z tamtejszych dziwek. Eskapada nie będzie łatwa ani krótka i pociągnie za sobą daleko idące konsekwencje. Po powrocie Lucius, Boon i Ned będą już innymi ludźmi. Najmocniejszy wstrząs przeżyje Lucius. Dla tego gołowąsa będzie to duży krok w dorosłe życie.

"Dżentelmen przyjmuje odpowiedzialność za swoje czyny i niesie ciężar ich konsekwencji, nawet jeśli sam nie był inicjatorem tych czynów, ale poszedł na ustępstwo, nie powiedział: <Nie>, choć wiedział, że powinien to zrobić" - pocieszał Luciusa dziadek, pod którego postacią pisarz kolejny raz sportretował swojego prawdziwego przodka. Dobrotliwy staruszek pomagał wnukowi zrozumieć, że nieprzemyślanym postpkiem wdarł się do świata dorosłych, który rządzi się surowymi zasadami i prawami. W tym kontekście "Koniokrady" to bildungsroman, ale to niejedyny trop interpretacyjny. To także pełna obyczajowych smaczków z życia amerykańskiej prowincji na początku ubiegłego wieku powieść drogi.

Faulkner sportretował południe USA w przededniu przemian, w których znaczny udział miała motoryzacja. W "Koniokradach" ma ona jeszcze charakter incydentalny – należący do familii Priestów winton flyer to ewenement, Amerykanie (nie tylko z Południa) jeszcze nie przesiedli do aut. Wkrótce zrobią to gremialnie, a samochód stanie się nie tylko niezbędnym atrybutem codzienności, ale i jednym z wielkich mitów amerykańskiej popkultury. Pisarz też zdradza fascynację koniami mechanicznymi - bohaterowie "Koniokradów" nie stronią od zachwytów na samochodem, czasami celebrują nawet urodę ich konstrukcji.

Faulkner pisze o tym bez fajerwerków, do których przyzwyczaił w poprzednich tytułach. W swojej ostatniej powieści porzucił eksperymenty, nie epatuje długimi, kilkunastowersowymi zdaniami jak np. w "Absalomie, Absalomie...", nie gmatwa toku narracji, choć o tym samym zdarzeniu czasami opowiada głosem kilku postaci. "Koniokrady" są powieścią polifoniczną, ale mimo to łatwą w lekturze. William Faulkner jest świetnym gawędziarzem, snuje opowieść potoczyście, a czytelnikowi zdarza się zarówno zaśmiać, jak i wzruszyć.


















Reklama