Późny debiutant z Poznania miał bardzo dobry pomysł - powieść przygodową na popularną modłę Dana Browna przenieść na polski grunt. Połączenie współczesnej historii o Poznaniu, legend o okultystycznych tajnych stowarzyszeniach, w które bawili się naziści, oraz wątków romansowych rozbudza ciekawość czytelnika. A precyzja opisów i historyczna dokładność, do której daleko autorowi "Kodu Leonarda", są tu godne podziwu.

Reklama

Akcja zaczyna się znacząco, 23 grudnia 2005 roku. "W noc ciemną, przedwigilijną wychodzą na miasto ostatnie upiory" - ten tekst powraca w powieści jak refren. Aleksandrowi Caseyowi, nadużywającemu alkoholu pracownikowi salonu filatelistycznego, przydarzają się tego dnia same niesamowite historie - a to spotyka rzucającego zagadkami taksówkarza, a to staruszkę, która oferuje mu ptasie pióro, twierdząc, że należy ono do mitycznego feniksa. Na końcu w jego sklepiku pojawia się ekscentryczny niemiecki kolekcjoner, który pokazuje mu unikatowe znaczki z okresu III Rzeszy i opowiada związaną z nimi historię tajnego Stowarzyszenia Thule, do którego należała cała wierchuszka NSDAP.

Bohaterowi po trosze ze względu na ciężkiego kaca, a po części z powodu dziwnej atmosfery przedwigilijnej gorączki, prawda zaczyna się plątać z halucynacjami. Szczęśliwie na jego drodze pojawia się przecudnej urody dziewczę. W ramionach Moniki nasz bohater na chwilę (choć niezbyt krótką - opis sceny erotycznej między parą zajął autorowi aż 18 stron, co chyba jest polskim rekordem) zapomina o swoich lękach.

Do tego momentu powieść czyta się dobrze i dałoby się typować ją na hit lata - lekki, choć nie głupawy. Jedni będą śledzić wątek okultystycznych zainteresowań nazistów, inni skupią się na romansie Moniki i Aleksandra, pasjonatów przyciągną zaś poznańskie urban legends.

Reklama

Potem jednak autor - z wykształcenia historyk i teoretyk literatury angielskiej - daje się porwać dość lekkomyślnej żonglerce konwencjami i językiem, co owocuje bełkotliwą historią fantasy o zstąpieniu do egipskich piekieł, które próbowali skolonizować hitlerowscy popaprańcy. Świetnie rozwijająca się fabuła, której pomysł autor oparł na jednej z bardziej szalonych inspiracji hitleryzmu, opublikowanej w 1870 roku powieści Edwarda Bulwer-Lyttona "Nadchodząca rasa", z rozrywkowej opowieści skręca niebezpiecznie w nadęty traktat o granicach percepcji i istnieniu świata poza językiem. "Mam naturalną skłonność do grafomańskich popisów" - deklaruje Monika. Jak przekonujemy się dwieście stron dalej, autor niestety też.

Wojtyś wnikliwie przestudiował wzloty i upadki Dana Browna. Uniknął jego błędów - w przeciwieństwie do Browna na kartach powieści przyznał się, skąd skopiował swoją koncepcję złowrogiej siły niszczącej świat. Powtórzył i ulepszył to, co było atutem "Kodu" - akcję analogicznie rozegrał w krótkim czasie dwóch dni; dał bohaterowi piękną partnerkę; w opisie ich związku posunął się dalej niż autor "Kodu Leonarda". Zabrakło mu jednak sztabu ludzi, którzy pracują nad światowymi bestsellerami - przycinają, poprawiają, usprawniają akcję i wiedzą, na przykład, że czytanie jednego listu (nawet jeśli kluczowego dla akcji) nie może ciągnąć się 15 stron!

Potencjał, jakim niewątpliwie dysponuje Wojtyś, tym razem został źle wykorzystany. Złamana na dwie nierówne części powieść daje mniej, niż początkowo obiecuje. Szkoda, bo wreszcie była szansa na świetne czytadło na plażę.


"Filatelista"
Zbigniew Wojtyś, Zysk i S-ka 2007