Pozornie Barnes podejmuje ciekawą, ale prostą historię, która zdarzyła się naprawdę, a więc jest to typowa "książka oparta na faktach". Historia to skazanie George’a Edalji, angielskiego prawnika, na siedem lat więzienia za czyny, których nie popełnił. Sir Arthur Conan Doyle, wielki twórca Sherlocka Holmesa, wówczas u szczytu sławy, angażuje się w obronę skazanego, po wielu kłopotach wygrywa, George Edalji zostaje uniewinniony i może wrócić do praktyki prawniczej, a w Wielkiej Brytanii na skutek tego procesu powstaje sąd apelacyjny. Barnes opisuje całą tę historię z balzakowskim rozmachem i pietyzmem w stosunku do szczegółów. Zna wszystkie detale i wyglądy ówczesnego życia i opisuje je dlatego, że były same w sobie godne uwagi i pełne uroku. Przeciwieństwem tej prozy jest ciesząca się z niewiadomych powodów uznaniem twórczość Marka Krajewskiego, który opisuje niemiecki Wrocław z całą obscenicznością i niezliczonymi wulgaryzmami.

Poza tym, że jest to po prostu bardzo dobra powieść, pojawiają się w jej zapleczu wątki ważniejsze, jak przystało na wybitnego pisarza. Przede wszystkim George Edalji jest synem Parsa (Parsowie to niewielka grupa potomków dawnych Persów, którzy są wyznawcami zaratusztrianizmu i mieszkają głównie w Indiach) i Szkotki. George uważa się jednak za Anglika, podobnie jak jego ojciec, który był pastorem w niewielkiej miejscowości w środkowej Anglii. Urodził się w Anglii, nie zna języka przodków, jest angielski nawet do przesady, ubóstwia koleje i napisał nawet książkę na temat prawa kolejowego, której sprzedał 237 egzemplarzy. Jest małomówny, zamknięty, ma bardzo krótki wzrok i wierzy święcie, że zostanie uniewinniony. Jego zbawca, Arthur Conan Doyle, pochodzi ze zubożałej, ale wywodzącej swój rodowód od Plantagenetów, angielskiej rodziny, dorobił się majątku na Sherlocku Holmesie, ubóstwia sport, podróże, broni imperium w trakcie wojny burskiej i prowadzi życie nieco zbyt romantyczne i ekscentryczne jak na typowego Anglika. Poza tym przeżywa wielką miłość, której trudną historię Julian Barnes znakomicie nam opowiada.

Pierwszy dodatkowy element tej świetnej książki to problem stosunku Anglików z przełomu XIX i XX wieku do obcokrajowców, którzy się u nich całkowicie zadomowili. Barnes, jak zresztą już współcześni obserwatorzy całej historii, nie ma wątpliwości, że podtekst ksenofobiczny oskarżenia George’a był niewątpliwy. Wprawdzie George za bardzo kocha Anglię, by w to uwierzyć, ale wiele świadczy o tym, że była to sprawa niemal na miarę afery Dreyfusa. Zaś różnica polegała na tym, jak w jednym z wywiadów mówi autor, że Francuzi ubóstwiają rozdrapywać rany przeszłości i doprowadzać do wewnętrznych konfliktów, zaś Anglicy doskonale potrafią zapominać. Zdarzyło się w kraju coś niedobrego, ale pomyślnie problem rozwiązano, więc nie ma o czym mówić. Dlatego sprawa George’a Edalji mimo rozgłosu, jaki spowodowała, nie urosła do rozmiarów afery Dreyfusa.

I tu pojawia się następny ważny wątek książki Juliana Barnesa, a mianowicie rozważania nad naturą "angielskości". Autorowi, mimo że jest bezkrytycznym wielbicielem kultury francuskiej, obyczaje angielskie są bliskie i drogie, a więc także złe obyczaje i niechęć do obcych jest przedmiotem nie tylko analizy, ale i potępienia. Chociaż Arthur i George są - jeden zbyt mało, a drugi przesadnie - angielscy, to właśnie dzięki temu tak wiele dowiadujemy się z powieści o tym, co dla Barnesa znaczy angielskość.

Poza tym literatura, a zwłaszcza literatura oparta na faktach, jest dla Juliana Barnesa zawsze żywa. Podaje na to zaskakujący dla nas przykład (pod wpływem, jak sam przyznaje, książki Jana Kotta "Szekspir nasz współczesny"): "Szekspir opisuje tyranię w określony sposób, a potem w Polsce pod dominacją sowiecką sztuka jest interpretowana w inny sposób i znakomicie trafia do widowni. I ktoś mówi do Szekspira: »Słyszałem, że pisze pan sztukę o Polsce za czterysta lat«, a on odpowiada »Ależ skąd!«". Pamiętam, jak w tamtych czasach byłem na przedstawieniu „Króla Leara” z Gustawem Holoubkiem, i potwierdzam pogląd Barnesa.

Powieść Juliana Barnesa jest wreszcie przykładem na to, że wciąż można pisać książki "dla ludzi". I to bardzo dobre książki. Myślę, że kluczem do sukcesu autora w tej dziedzinie jest oczywiście jego fantastyczna zdolność narracji, ale przede wszystkim to, co sam powiada o pisaniu: "Moja praca polega na opisywaniu życia takiego, jakim jest, i ułożenia tego opisu w taki sposób, by czytelnik miał przyjemność z lektury". Jakże to dalekie od zastępów współczesnych pisarzy (nie tylko polskich, chociaż polscy z opisywaniem paskudztwa, gnoju, prymitywizmu i chamstwa, są w światowej czołówce), którzy - w przeciwieństwie do wielkich pisarzy XIX wieku - całkowicie lekceważą czytelnika i czasem biją go po prostu po twarzy. Można powiedzieć, że jest to po części wina czytelników, bo kupują takie książki i dają się nieustannie znieważać, dają obrażać swoje poczucie dobrego smaku i nie cenią przyjemności zwyczajnego zagłębienia się w lekturze, jeżeli nie podlegają nieustannej terapii szokowej. Dlatego lektura takich powieści jak "Arthur & George" to prawdziwa ulga.

Interesujące jest, że Julian Barnes, autor kilku innych znakomitych książek, między innymi nieprzełożonej (a szkoda) na polski "Flaubert’s Parrot", nie jest w Anglii osamotniony. Nie jest też osamotniony w pisaniu o Anglii z pietyzmem. O Anglii i jej przeszłości. A przecież w Anglii także jest wiele do wypomnienia: od kolonializmu i imperializmu po snobizm i kultywowanie różnic pochodzenia. Jednak rówieśnicy Barnesa, jak Martin Amis, Ian McEwan czy Kazuo Ishiguro, co kilka lat publikują nowe znakomite powieści do czytania przez ludzi. Kazuo Ishiguro jest nawet Japończykiem urodzonym w Nagasaki, ale wychowanym w Anglii i autorem tak superbrytyjskiej powieści jak "Okruchy dnia" (na jej podstawie zrobiono wspaniały film z Anthonym Hopkinsem i Emmą Thompson). A poprzednie pokolenie powieściopisarzy było co najmniej równie znakomite: Kingsley Amis, Angus Wilson, Graham Greene czy nieco wcześniej Evelyn Waugh. I - już nie będę mnożył nazwisk - mamy do czynienia z pokoleniem młodszym od Juliana Barnesa, w którym też jest co najmniej kilku świetnych pisarzy. Na czym polega ten fenomen? Fenomen praktycznego upadku powieści we Francji czy intelektualnych i męczących kombinacji takich autorów jak Umberto Eco.

Otóż cytowane słowa Barnesa sugerują odpowiedź na powyższe pytanie. Dbałość o czytelnika, a zarazem sympatia czy nawet miłość do szczegółów zarówno obrazu, opisu jak i psychologii, wreszcie szacunek i sympatia do własnych bohaterów zasadniczo odróżniają powieści angielskie od wszystkich innych. Jednak warto sięgnąć po dalej idące wyjaśnienie. Ponieważ zajmuję się filozofią polityczną, to mam zawsze kłopot, kiedy piszę lub mówię studentom o brytyjskiej filozofii politycznej od Davida Hume’a przez Edmunda Burke’a po czasy współczesne. Konserwatyzm i liberalizm brytyjski są inne, gdyż Anglia nie przeżyła ani rewolucji, ani radykalnych zmian społecznych. Tradycja wciąż istnieje i nie trzeba jej sztucznie ożywiać, a kontynuacja jest faktem oczywistym. Prawo ma charakter precedensowy, a konstytucja nie istnieje i dlatego Anglikom nie trzeba tłumaczyć, że nadmiar racjonalizmu to nonsens. W tych warunkach opisywanie przeszłości przez świetnych autorów nie jest jej rekonstruowaniem, ale tylko przypominaniem. My - i w ogóle kontynentalni Europejczycy - nie mamy dostępu do tego luksusu.



Julian Barnes, "Arthur & George", Świat Książki, Warszawa 2007

















Reklama