Kiedy oglądam wciąż na nowo "Ojca chrzestnego", "Ostatnie tango w Paryżu" albo "Czas Apokalipsy", i teraz kiedy czytam opowieść Marlona Brando, przypomina mi się jeden z krótkich szkiców Jana Kotta. W "Zagadce Szekspira" opisał kongres szekspirologów, który odbywał się niegdyś w hotelu Hilton w Waszyngtonie. Jego kulminacyjnym punktem miało być wystąpienie Jorge Luisa Borgesa.

Reklama

Stary pisarz przyjechał nań specjalnie, na mównicę prowadziło go - tak opisuje Kott - dwóch eleganckich panów. Powoli, delikatnie, jakby trzymali drewnianą figurę. Kiedy już Borges stanął przed zbyt wysoko umocowanym mikrofonem, ogromną salę wypełnił szum niezrozumiałych słów. Nikt nie przerwał wystąpienia, z którego można było wyłowić tylko powtarzający się szmer. "Szekspir… Szekspir… Szekspir…". Borges rozwiązał zagadkę Szekspira.

Największe role Brando wciąż robią niewiarygodne wrażenie. Dlatego gdy don Vito Corleone po raz tysięczny umiera w swoim ogrodzie, można powtarzać tylko z bezradnością i zachwytem: "Brando… Brando… Brando…".

Robert Lindsey, dziennikarz "New York Timesa", któremu aktor podyktował swoją historię, wspomina we wstępie, że to nie on, a sam Brando był inicjatorem przedsięwzięcia. Zdobył telefon do Lindseya i poprosił o pomoc w napisaniu "Piosenek, których nauczyła mnie matka". Chciał w ten sposób spróbować zmyć z siebie winę, bo kiedyś skrzywdził kogoś bardzo bliskiego. Z czasem projekt ewoluował. Przerodził się w autobiografię, gdyż Brando obiecał już wtedy przyjacielowi absolutną szczerość. Zastrzegł tylko, że nie powie nic o swoich dzieciach i małżeństwach. I rzeczywiście uparcie na te tematy milczał, resztę udostępniając publiczności.

Reklama

A mimo to czytając "Piosenki…", ma się wrażenie uczestnictwa w wyrafinowanej grze. Jej reguły dyktuje tylko bohater opowieści. Idzie w niej najwyraźniej o to, by poprzez autodemaskację uporać się z demonami przeszłości, dawnymi zdarzeniami uzasadnić teraźniejszość, dzięki bolesnej szczerości uleczyć wciąż bolące rany. Stąd też wrażenie, że wielki aktor prowadzi nas za rękę po swoim życiu, ale trzyma nad swoją historią ścisłą kontrolę. Gdy tego potrzebuje, pozwala sobie na ostro brzmiące oskarżenia, czasem ich adresatem czyniąc ojca, matkę, innym razem samego siebie. Za chwilę jednak szuka uzasadnień dla swych postępków, próbuje rozliczać się z życiowych i artystycznych wyborów. Powstaje z tego portret wieloznaczny i intrygujący, choć czasem zbudowany z niemal samych znaków zapytania.
Brando z rozmysłem konstruuje relację pacjent - psychoanalityk. Sam kładzie się wygodnie na kozetce, nam przeznaczając rolę słuchaczy. Czasem wydaje się, jakby szukał rozgrzeszenia. Setki przelotnych miłostek z kobietami, których imion starał się nigdy nie zapamiętać, tłumaczy brakiem ciepła i uczuć w dzieciństwie. Gwałtowność własnego charakteru we własnym mniemaniu odziedziczył po ojcu, obdarzanym dziwną mieszanką miłości i nienawiści. Manifestacyjnie obnaża przy tym prawdziwe lub urojone kompleksy. Dlaczego? Bo w młodości szczędzono mu najdrobniejszych pochwał, czuł się wiecznie niedoceniany.

Czyta się to z uczuciem podążania za Brando jego szlakiem. Chwilami wydaje się, że autobiografię traktuje niczym testament, bo potem nie powie (i rzeczywiście nie powiedział) już nic. Stąd fragmenty, przede wszystkim te poświęcone życiu na Tetiaroa, tahitańskiej wyspie, którą bodaj w 1966 roku kupił sobie za 200 tysięcy dolarów, gdy ucisza swój wewnętrzny żywioł. Wtedy wydaje się pogodzony z życiem, światem i - co było najtrudniejsze - także ze sobą. Po chwili jednak wchodzi na inny tor i na nowo rozsadza go pasja. Czasem również naiwna, ale chyba do końca szczera niezgoda na panujące wciąż w świecie porządki.

O filmach i aktorstwie mówi niewiele, poza tym, że traktował zawód wyłącznie jako sposób zarabiania pieniędzy. Wspomina oczywiście o Stelli Adler, twierdząc, że ukształtowała go nie tylko jako artystę, ale i człowieka. Oddaje honor Tennessee Williamsowi, któremu zawdzięcza rolę Stanleya Kowalskiego w "Tramwaju zwanym pożądaniem", oraz Elii Kazanowi - reżyserowi jego najważniejszych filmów. Ciepło mówi jeszcze o Bernardo Bertoluccim, Francisie Fordzie Coppoli i, choć to zaskakujące, Gilo Pontecorvo (we wcześniejszej rozmowie z Lawrence’em Grobelem wieszał na nim psy). Próźno tu szukać jednak rozbudowanych analiz, opisów tworzenia roli. Muszą wystarczyć pojedyncze zdania ocen, rozrzucone po książce. Także słynna aktorska "metoda Brando" po odłożeniu "Piosenek…" pozostanie tajemnicą.

Reklama

A jednak warto potraktować książkę Brando i Lindseya, szczególnie dziś, trzy lata po śmierci aktora, jako zaproszenie do rozwiązania jego zagadki. Jedno jest pewne - potrzebował autobiografii do pogodzenia ze sobą, ale przynajmniej w takim stopniu do zbudowania, a może raczej utwalenia własnego mitu. Jaki więc obraz Marlona Brando wyłania się z "Piosenek…"? Zaskakująco bliski temu, jaki dały jego najwybitniejsze role. Jest więc Brando aktorem nieokiełznanym, łączącym twardość wyniesioną z ulicznych bijatyk z dziwną niepokojącą miekkością głosu. Nie od rzeczy wspomina przecież, że Adler pozwalała mu mamrotać coś pod nosem, a nie recytować kwestii, z czego uczynił potem swoją wizytówkę.

Był gigantem, całkowicie świadomym swojej siły. Takim jednak, który nie boi się samotnego szlochu, gdy człowiek pęka przygnieciony nieszczęściem - doskonale pamiętam takie sceny z "Ojca chrzestnego" i "Ostatniego tanga w Paryżu". Brando nieporuszony, jakby nic się nie stało. I tylko drgają mieśnie twarzy, słychać duszony w sobie szloch. Aktor - tajemnica. "Brando… Brando… Brando…".


"Piosenki, których nauczyła mnie matka"
Marlon Brando, Robert Lindsey
Przeł. Magdalena Słysz
Świat Książki 2007