Pielewin bez najmniejszych zahamowań puszcza wodze swojej nieobliczalnej fantazji. Kiedy więc dowiadujemy się, że prostytutka obsługująca bogatych klientów luksusowego hotelu "National" liczy sobie tak naprawdę ponad dwa tysiące lat i ukrywa w spodniach lisią kitę - jesteśmy dopiero na progu świata, którego fundamentalną cechą jest pełna nieprzewidywalność. Kolejne pomysły mnożą się błyskawicznie. Okazuje się, że ów skrywany ogon to nade wszystko potężne narzędzie manipulacji. Za jego pomocą lisica A Huli potrafi wprawiać swoich klientów w stany hipnotyczne i w ten sposób zdobywać nad nimi władzę. Pojawia się też Sasza, młody oficer Federalnej Służby Bezpieczeństwa, który pod wpływem podniecenia seksualnego przemienia się w wilka. Nietrudno się domyślić, że lisica i wilkołak to wprost idealny materiał na parę, bohaterowie szybko więc nawiązują dość specyficzny romans. Ale fabuła "Świętej księgi wilkołaka", choć pomyślana z rozmachem i pieczołowitością, zdaje się tu pełnić drugoplanową rolę.

Pielewin bowiem za podstawowy cel stawia sobie portretowanie współczesnej Rosji. Przygląda się jej z różnych perspektyw i pod różnymi kątami. Dla wyostrzenia diagnoz przebiera swoich bohaterów w najróżniejsze kostiumy, obdarza ich nadprzyrodzonymi cechami czy wprowadza w stany narkotyczne. Widać tu wyraźnie inspirację prozą Bułhakowa. Moskwa w wydaniu Pielewina sporo ma wspólnego z tą znaną z "Mistrza i Małgorzaty": siły nadprzyrodzone w najlepsze oddziałują na świat realny, dramatyzm miesza się z groteską, a powaga z absurdem. Pielewin zresztą wcale nie ukrywa rozlicznych nawiązań i cytatów. Nieustannie inkrustuje wypowiedzi swoich postaci rozmaitymi aluzjami. Jego proza przypomina kulturowe wysypisko - szperając w nim, możemy z równym prawdopodobieństwem natrafić zarówno na Lacana, Murakamiego, Ludwiga Wittgensteina, Stephena Hawkinga i Aleistera Crowleya, jak i na filozofię Dalekiego Wschodu czy cytaty z "Matrixa". W swojej powieści, czy też raczej quasi-traktacie, Pielewin wciąż oscyluje gdzieś pomiędzy ideą Baudrillardowskich symulakrów a buddyjskim przekonaniem, że świat zmysłowy jest w istocie pozbawioną jakiejkolwiek rzeczywistości iluzją. Z jednej strony demaskuje grę pozorów, jaką karmi się współczesny Zachód, z drugiej daje wyraz ewidentnej potrzebie poszukiwania autentycznego sensu istnienia. "Żeby rozplątać wszystkie szpulki ze słowami, nie starczy wieczności. Pytań i odpowiedzi da się wymyślić nieskończenie wiele - słowa można zestawiać i tak siak, i za każdym razem będzie się wiązał z nimi jakiś sens. I tyle. Taki na przykład wróbel do nikogo nie ma pytań. A nie sądzę, żeby był dalszy od prawdy niż choćby Lacan czy Michel Foucault" - mówi w pewnym momencie bohaterka.

Nieuestanne odwołania do kultury i popkultury, bezlitosne szyderstwo z Zachodu i gloryfikacja Wschodu miejscami trącą naiwnością, ale u Wiktora Pielewina (który pomimo dawno ukończonej czterdziestki wciąż zaliczany jest do pisarzy "młodego pokolenia") wypadają nader przekonująco. Trudno nie odnieść wrażenia, że uprawia on miejscami coś w rodzaju literackiego showmaństwa. Ale - trzeba przyznać - robi to z wielkim wdziękiem.

Wiktor Pielewin, "Święta księga wilkołaka", W.A.B, Warszawa 2006





Reklama