Ignorancja ma swoje dobre strony – nieustająco pozostaje coś do odkrycia. Co więcej, ignorant zwykle wyważa dawno otwarte drzwi z entuzjazmem godnym wynalazcy koła. To jest, żeby było jasne, bardzo przyjemne uczucie, co potwierdzam na własnym przykładzie. Tak się bowiem składa, że trafił w moje ręce „Pierwszy śnieg” norweskiego pisarza Jo Nesbo, piąta z kolei na naszym rynku powieść z komisarzem Harrym Holem w roli głównej. Piąta dla wszystkich, ale nie dla mnie – dla mnie była świeża jak tytułowy pierwszy śnieg.

Reklama

Nesbo uchodzi za najjaśniejszą gwiazdę norweskiego kryminału, pisze świetnie, i naprawdę nie mam pojęcia, jakim cudem zdołał mi się wymknąć. Rozpoczynanie lektury cyklu od piątej części nie wydaje się wprawdzie zbyt miarodajne, ale muszę przyznać, że i tak jestem pod wrażeniem. Przejdźmy zatem do rzeczy.

Harry Hole, czterdziestoparoletni policyjny detektyw z Oslo, to człowiek, jak przystało na bohatera kryminalnego thrillera, dość skomplikowany – niepijący (chwilowo) alkoholik, uzależniony od pracy samotnik, facet wrażliwy i neurotyczny. Nie tak dawno zaprzepaścił ostatnią być może szansę na normalne życie u boku kobiety, którą nadal kocha, a która właśnie próbuje ułożyć sobie życie z innym mężczyzną.

Na początku listopada dochodzi w okolicach Oslo do tajemniczego porwania. Ofiarą jest przykładna żona i matka. Jedynym zaś śladem wskazującym na sprawcę – bałwan ustawiony przed domem porwanej. Niedługo potem psychopata znowu daje o sobie znać, tym razem w znacznie bardziej okrutny sposób – ale wzorzec działania wydaje się podobny. W dodatku Hole otrzymuje tajemniczy list podpisany przez osobę posługującą się pseudonimem Bałwan i będący rodzajem wyrafinowanej prowokacji ze strony przestępcy.

Reklama

Przyglądając się okolicznościom przestępstw, komisarz dostrzega analogie ze dawnymi, niewyjaśnionymi sprawami… Oczywiście, w dziedzinie kanonicznej literatury kryminalnej nie zostało już zbyt wiele do wymyślenia – ostatnie rezerwy wyczerpał chyba ostatnio Stieg Larsson, wprowadzając w obręb gatunku postać Lisbeth Salander, cyberpunkowej Pippi Pończoszanki.

Liczy się więc raczej nie tyle nowatorstwo, ile styl. I tu Nesbo gra zdecydowanie w pierwszej lidze. Nie chodzi nawet o to, że mamy do czynienia z prozą wybitną technicznie, dynamiczną, zaskakującą, wyposażoną w meandrującą, nieprzewidywalną intrygę, ale o coś innego – o charakterystyczny rys. Najwięksi autorzy w historii czarnego kryminału mieli (i mają) zawsze jakąś cechę, która ich literacko wyróżnia. Chandler – to ironia. Ellroy – to uwikłanie. Izzo – smutek. Mankell – zmęczenie. U Nesbo dominuje mrok. Norweski pisarz pełnymi garściami czerpie z tradycji horroru, budując ekspresjonistyczną atmosferę zagrożenia, a świat, który przedstawia, to naprawdę nie jest przyjemne miejsce do życia.

Zbrodnie są tu odmalowane z naturalistyczną dokładnością, z podobną precyzją spoglądamy też na relacje między ludźmi, naznaczone kłamstwem, wstydem, zdradą i cierpieniem – tak naprawdę to kontinuum: szaleństwo seryjnego mordercy okazuje się w owej ponurej rzeczywistości rodzajem racjonalnej konsekwencji codziennego życia. Ciesząc się ze swojego odkrycia, natrafiłem na materiał na kolejne. Jeszcze tej zimy będziemy mogli się zapoznać z fińskim punktem widzenia na czarny kryminał: nakładem wydawnictwa Czarne ukaże się „Mężczyzna o twarzy mordercy” Mattiego Rönkä, autora ponoć kultowego w Finlandii. Mam nadzieję, że będzie równie dobry jak „Pierwszy śnieg” Jo Nesbo.