Anna Sobańda: Dlaczego w swojej książce przedstawia pan Bieszczady akurat w okresie PRL-u? Czy to jakiś wyjątkowy czas dla tego regionu?

Krzysztof Potaczała: Uznałem, że w Bieszczadach w Polsce Ludowej działo się tak wiele ciekawych historii, iż „grzechem” byłoby ich nie przypomnieć. Zrobiłem to tym chętniej, że szereg opisywanych przeze mnie wydarzeń było dotąd mało znanych albo też w ogóle nieznanych młodemu i średniemu pokoleniu.

Reklama
Media

Czy Bieszczady od czasów PRL-u bardzo się zmieniły?

Z pewnością, ale czy są dzisiaj bardziej przyjazne i ciekawsze, to już ocena subiektywna. Po wysiedleniach ludności autochtonicznej w latach czterdziestych i na początku pięćdziesiątych duża część Bieszczad stała się społeczną pustynią. Pierwsi nowi osadnicy musieli zaczynać wszystko od początku: budować drogi, studnie, zagrody, doprowadzać elektryczność, walczyć z pochłaniającą wszystko w błyskawicznym tempie przyrodą. Bieszczady kusiły jednak urokiem, tajemniczością oraz możliwością życia trochę po trapersku, przynajmniej w początkowym okresie. Pojawili się także pionierzy turystyki, przecierając górskie szlaki, masowo zjeżdżali robotnicy leśni, rolnicy. Mówiło się, że w Bieszczadach można doświadczyć wolności. Powstawały rancza kowbojskie, komuny hipisowskie, osady zasiedlane przez ludzi, którzy chcieli żyć po swojemu, a nie wedle kanonu akceptowanego przez władze. Te zjawiska zaczęły zanikać po upadku PRL-u. Pobudowano hotele i pensjonaty, luksusowe ośrodki wypoczynkowe, rozwinął się biznes, weszła komercja. Dzisiaj wszystko jest „ucywilizowane”, uładzone, z siecią nakazów i zakazów, choćby dotyczących biwakowania. Ale na szczęście zostało jeszcze kilka enklaw, w których można poczuć dawnego ducha tych gór.

Reklama

Skąd w Bieszczadach znaleźli się kowboje?

Ściągnęły ich Państwowe Gospodarstwa Rolne współpracujące z krajowymi zakładami mięsnymi. Od wczesnych lat pięćdziesiątych na ogromne tereny pozostałe po wysiedlonych wsiach, powtórnie niezagospodarowane, sprowadzano mnóstwo bydła. PGR-y potrzebowały ludzi, którzy zajmowaliby się wypasami. Niektórzy ochotnicy przyjeżdżali tylko na sezon lub dwa, inni zostawali dłużej. Jednych i drugich nazywano kowbojami. Ludzie ci, w większości młodzi i odważni, rychło stali się synonimem polskiego dzikiego zachodu. Jeździli na koniach, ubierali się jak kowboje, spali przy ognisku, żyli w surowych warunkach. Zyskiwali okazję do przeżycia czegoś niezwykłego, ale też ciężko pracowali, zmagali się z niewygodami. Nie wszyscy wytrzymywali. Sporo osób już po tygodniu takich doświadczeń rezygnowało, ale ci, którzy wytrzymali, z sentymentem wspominają tamten czas.

Reklama

Czy Bieszczady przyciągały także ludzi wyjętych spod prawa?

To bardziej mit, który w ciągu dziesięcioleci był utrwalany. Owszem, Bieszczady nie były wolne od osobników z ciemną kartoteką, ale nie przyjeżdżali tu po to, by żerować na innych czy – jak to działo się w Karpatach przed wiekami – zbójować. Bieszczady stwarzały im możliwość odcięcia się od przeszłości i rozpoczęcia wszystkiego od nowa. Tu był nieustanny niedobór rąk do pracy. Kto tylko chciał, znajdował zajęcie – w lesie, na budowach, przy zbieraniu runa, na wypałach węgla drzewnego. Niemało takich osób całkiem nieźle ułożyło sobie życie, inni wrócili na manowce egzystencji, ale nie przez Bieszczady, tylko przez słabą wolę i lenistwo.

PGR-y stworzyły kowbojów, ale kiedy upadły, zrodziły biedę. Czy Bieszczady odczuły likwidację PGR-ów bardziej niż inne regiony Polski?

Wbrew temu, co pisano i mówiono, nie ucierpiały znacznie bardziej. Tak jak wszędzie, gdzie ludzi dotyka bezrobocie, również i ten region po transformacji ustrojowej został sprowadzony do parteru, mocno zdegradowany. Uważam jednak, że tu nie było biedniej niż na przykład na Warmii i Mazurach. Dary jechały tirami do popegeerowskich wsi, a ludzie przyzwyczajeni, że – jak dawniej – wciąż im się daje i ktoś za nich myśli, stali się w dużej mierze niesamodzielni i bezradni. Bali się nowych wyzwań, nie chcieli się dokształcać, zmieniać kwalifikacje zawodowe. A jednocześnie niczego konkretnego im nie oferowano. Warto pamiętać, że kiedy padły największe zakłady pracy, głównie drzewne i budowlane, żaden przemysł się tutaj nie odrodził. I to był dla Bieszczadów prawdziwy gwóźdź do trumny.

Mieszkańcy Bieszczadów tęsknią za PRL-em?

Ci, którzy mają stałe zatrudnienie, pewną stabilizację, żyją na średnim poziomie, o PRL-u w ogóle nie myślą. To dla nich przeszłość, do której nie warto wracać. Natomiast ci, których dotknęło długofalowe bezrobocie, pamiętają Polskę Ludową jako oazę szczęśliwości i tak też ją wspominają. Nie postrzegają tamtej Polski, zwłaszcza gierkowskiej, z perspektywy politycznej, nie mówią o tym, że wszystkiego wówczas brakowało, podkreślają jednak, że mieli pracę i jakoś im do pierwszego wystarczało. Mieli osłony socjalne, wczasy rodzinne, kolonie dla dzieci. Bardzo ważna wydaje się jeszcze jedna kwestia – więź społeczna. Istniało coś takiego, jak wspólnota zakładu pracy, wspólnota sąsiedzka, osiedlowa. Organizowano wycieczki, ogniska, grzybobrania, urodziny, imieniny. Dzisiaj tego nie ma. Nawet w tak małej społeczności, jak bieszczadzka, ludzie na wsiach i w miasteczkach coraz wyraźniej żyją obok siebie, a nie z sobą. Dla starszego pokolenia to smutny i bolesny obraz. Ci ludzie zwierzają się, że oddali Bieszczadom znaczną część życia, odbudowali je, cieszyli się z ich rozwoju, a dzisiaj ich dzieci i wnuki w poszukiwaniu pracy uciekają do centralnych ośrodków lub za granicę. Dla obecnych nastolatków, ale też młodych po studiach, to już nie jest mała ojczyzna, już nie czują z nią takich związków, jak ich rodzice i dziadkowie.

Może mieszkańcy powinni wziąć przykład od górali z Zakopanego, którzy życie z turystyki opanowali do perfekcji?

W Bieszczadach sezon turystyczny jest bardzo krótki. Zimy są coraz słabsze, zatem wyciągi nie działają przez pięć miesięcy, tylko przez dwa lub trzy, a i to z przerwami. Jesienią Bieszczady pustoszeją, zostaje więc tylko lato. A to zdecydowanie za krótko, żeby tubylcy mogli utrzymać się wyłącznie z turystyki. Mimo że o dalszej potrzebie rozwoju sektora turystycznego w Bieszczadach mówi się nieustannie i dużo, to coraz częściej słychać też opinie, że bez uruchomienia co najmniej jednego zakładu produkcyjnego, zatrudniającego kilkaset osób, ten rejon nie zwalczy galopującego bezrobocia.

W ostatniej części bieszczadzkiej trylogii opisuje pan dawne życie na granicy z ZSRR. Kim byli ludzie zrywający sowieckie godła ze słupków granicznych?

To byli zwykle młodzi poszukiwacze przygód, mocnych wrażeń. Ale bardziej zrywali te emblematy na pamiątkę, trochę dla zabawy, niźli z przekonań czysto politycznych. Niemniej nie każdy wtedy miał odwagę podczołgać się pod radziecki słupek z godłem i je zdemontować. Żołnierze z Wojsk Ochrony Pogranicza mieli z łowcami sierpa i młota trzy światy, bo w pewnym okresie zrywanie sowieckich „kapust”, jak nazywano bogato zdobione motywami roślinnymi godło Kraju Rad, stało się w kręgach bieszczadzkich globtroterów bardzo popularne. Dość powiedzieć, że pewien miłośnik Bieszczadów przyozdobił tymi emblematami pół ściany w swoim mieszkaniu.

Czy Bieszczady, uważane niegdyś za najbardziej dziki zakątek Polski, były wolne od absurdów PRL-u?

W żadnym razie. Absurdem były na przykład bardzo kosztowne i degradujące środowisko fermy hodowlane na tysiące sztuk bydła i świń, prowadzone przez jednostki wojskowe MSW i kombinat rolno-przemysłowy Igloopol. Kolejny absurd, ewidentnie o zabarwieniu politycznym, to przeprowadzone w 1977 roku na zlecenie rządu zmiany nazw kilkudziesięciu miejscowości. Miały w większości rusińskie pochodzenie, więc partyjny beton postanowił je na siłę spolszczyć, bez oglądania się na historię, pieniądze i opinie tuziemców. Do absurdów można bez wątpienia zaliczyć wznoszenie kolejnych rządowych ośrodków wypoczynkowych kosztem wysiedlania całych wsi w promieniu kilku lub kilkunastu kilometrów. Nie sposób też nie uznać za absurd próby przeprowadzenia w Bieszczadach testów z polską bombą wodorową. Pod nosem ZSRR! W latach siedemdziesiątych Bieszczady traktowano niczym poligon doświadczalny. Jak władza chciała sprawdzić, czy coś dobrze zadziała, czy nie, testowano te pomysły na południowo-wschodnich rubieżach.

Krzysztof Potaczała -dziennikarz i reporter. Publikuje na łamach prasy regionalnej i ogólnopolskiej. Z swoją książkę "KSU - rejestracja buntu" otrzymał nagrodę Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. W 2102 roku ukazała się pierwsza, a w 2013 roku druga część zbioru opowieści i reportaży "Bieszczady w PRL-u". Obydwa tomy otrzymały nominację do nagrody "Książka Historyczna Roku". Mieszka w Ustrzykach Dolnych.