Od czwartku – dnia oficjalnej premiery „Mężczyzny, który gonił swój cień” Davida Lagercrantza – jestem zwolniony z przysięgi milczenia na temat zawartości tej książki. Zabawne, że w wypadku thrillera i tak nie da się powiedzieć zbyt wiele, nie zdradzając jednocześnie tajemnic i nie likwidując koniecznego suspensu. No, ale biznes to biznes: ostatecznie mowa tu o jednej z najlepiej sprzedających się serii w dziejach literatury – łączna światowa sprzedaż wszystkich jej tomów dobija już do 100 mln egzemplarzy.
Cykl „Millennium” to fenomen, który wykracza poza literaturę. Zastanawiające wydaje się już to choćby, że napisano go w języku, którym włada na świecie około dziewięciu milionów ludzi – nie jest to dużo i nawet prestiż Akademii Szwedzkiej przyznającej Literacką Nagrodę Nobla nie rozedmie sztucznie tej liczby.
W istocie sprawy mają się jeszcze gorzej: książki o Lisbeth Salander i Mikaelu Blomkviście traktują, przynajmniej pozornie, o Szwecji i szwedzkich problemach. Trylogia napisana przez Stiega Larssona jest szwedzka do szpiku kości. Dwa tomy kontynuacji pióra Lagercrantza próbują na różne sposoby uciec od kontekstu lokalnego ku globalnemu, ale nadal nie mamy do czynienia ze światem, który byłby popkulturowo w pełni czytelny bądź, by użyć terminu zrozumiałego dla młodszych czytelników, „defaultowy”. Zwłaszcza dla amerykańskich odbiorców (a na rynku książki w USA udział przekładów z języków obcych mierzy się nie w procentach, lecz w promilach), pomijając mających skandynawskie korzenie mieszkańców Minnesoty, Wisconsin i Północnej Dakoty, musiało być to szokujące: te wszystkie łamiące język nazwy straszące licznymi umlautami, te zagadkowe wzmianki o rozbudowanym systemie opieki społecznej, te osobliwości skandynawskiego egalitaryzmu. Siła przyciągania „Millennium” musi więc tkwić właśnie w tym, że było ono – i jest – nietypowe.