Kiedy pod koniec lat 80. ukazał się nakładem Znaku pierwszy tom "Bożego igrzyska. Historii Polski", tkwiliśmy jeszcze po kolana w szlamie schyłkowego PRL-u. Książka Daviesa, mimo że dotyczyła dziejów Polski przedrozbiorowej, nosiła ślady licznych ingerencji cenzorskich - a wydawnictwa katolickie sumiennie je zaznaczały. Pamiętam własne głębokie zdumienie, kiedy porównywałem "Boże igrzysko" z obowiązującym wówczas w szkołach podręcznikiem do historii - nic się nie zgadzało. I nie chodziło tu nawet o formę, jakże rżną w przypadku swobodnego, dygresyjnego eseju, ani o obiektywnie potwierdzone fakty.

Raczej o ton, punkt widzenia, sposób zakorzenienia wywodu w europejskiej tradycji. Realny socjalizm w agonii produkował szczególny rodzaj obronnej ideologii - nie było już mowy o "rewolucyjnym potencjale chłopstwa pańszczyźnianego" czy "burżuazyjnym odchyleniu szlachty". Zaczęto natomiast intensywnie uderzać w bębenek prymitywnego nacjonalizmu, Polska zaś - kraina dzielnych, niebieskookich wojów - w tym ujęciu przypominała samotną wyspę opływaną ze wszystkich stron przez stada krwiożerczych rekinów (mówiących głównie po niemiecku). Od biedy, po lekkim liftingu, dałoby się tę wizję zaadaptować na potrzeby jakże popularnej dziś "polityki historycznej" - nikt nie zauważyłby różnicy. (Nie bez przyczyny jeden z prominentnych w tamtych czasach autorów podręczników Leszek Marek Szczeniak jest obecnie jednym z myślicieli narodowej prawicy). Na tym tle Davies, ze swoim uporem w podkreślaniu wielokulturowości Wschodniej Europy sprawiał wrażenie człowieka, który urwał się z choinki.

Od końca lat 80. wiele się wydarzyło zarówno w dziejach Polski, jak i w biografii Normana Daviesa - brytyjski historyk ma koncie wiele wybitnych książek (wspomnijmy choćby "Europę" czy "Powstanie ’44") i status niemal popkulturowej gwiazdy. Dwie kwestie nie uległy jednak zmianie: stała niechęć polskiego środowiska historycznego wobec autora "Bożego igrzyska" oraz jego upór i konsekwencja w dziele radykalnego obnażania miałkości ideologicznych konstruktów, których używa się do rządzenia przeszłością. Gdyby odwołać się do nośnej metafory futbolowej, sytuacja Daviesa przypomina nieco położenie trenera narodowej reprezentacji Leo Benhakkera - polska kadra szkoleniowa go nie znosi, a i pracę ma dość niewdzięczną.

Ów opór materii powoduje, że Davies przenosi powoli ciężar zainteresowań z historii na metahistorię - świadczy o tym na przykład najnowszy zbiór esejów "Europa. Między Wschodem a Zachodem", pełen błyskotliwych polemik wokół pojęć i definicji, które wyznaczają nasze myślenie o rzeczach minionych. Davies z upodobaniem wdaje się nie tylko w dyskusję o roli historyka, ale również śledzi dzieje słów kluczy, którymi historycy się posługują, budując uproszczone modele przeszłości. Dekonstruuje między innymi termin "cywilizacja Zachodu", poddaje w wątpliwość zasięg określenia "angielski", wreszcie - w czasach, gdy słowo "islam" budzi medialną grozę - przygląda się z uwagą trwającym półtora tysiąclecia związkom świata chrześcijańskiego i muzułmańskiego, odkrywając fascynujące zależności.

Nie upierałbym się przy twierdzeniu, że Davies jest wybitnym badaczem - nie o to chodzi. To obdarzony nietuzinkową erudycją popularyzator, a przy tym człowiek posługujący się najsilniejszym orężem intelektualisty: łamiącą utarte reguły syntezą. Owa umiejętność pozwala mu dostrzegać związki przyczyny i skutku tam, gdzie inni - sumienni odkrywcy detali - błądzą na oślep z zawiązanymi oczami. Przy tym wszystkim (o czym "Europa. Między Wschodem a Zachodem" zaświadcza po raz kolejny) pozostaje niestrudzonym adwokatem Polski jako jednego z konstytutywnych składników europejskiej cywilizacji. U Daviesa - co należy podkreślić - nasza ojczyzna nie jest samotną wyspą.


Europa. Między Wschodem a Zachodem
Norman Davies, przeł. Bartłomiej Pietrzyk, Znak 2007











Reklama