Z ludycznego potencjału fantasy doskonale zdawali sobie sprawę Ray Bradbury, Artur C. Clarke czy Ursula Le Guin. Nawet Philip K. Dick potrafił walnąć zabawny kawałek pomiędzy ostrym tripem a lamentem nad kondycją ludzką. Paradoksalnie, jeśli zestawić zawodowych humorystów z autorami, dla których pisanie zabawnych historii stanowiło margines działalności literackiej, to punkty zgarniają ci drudzy. Może włącza się zwyczajna ciekawość, a może taki Douglas Adams, czy Terry Prachett, którzy rozśmieszali nas nie raz, zwyczajnie pozostają w formie i nie zaskakują niczym? Na przykład Robert Bloch, autor "Psychozy", więc facet co najmniej makabryczny, olśniewa pastiszem arturiańskim, objawiając się przy okazji jako mistrz stylizacji, któremu Mark Twain postawiłby piwo. Równie dobrze radzi sobie Le.

Guin w bardzo kobiecej opowieści o czarodzieju i smoku, a Dick nawet w lekkiej formie nie odpuszcza religijnym obsesjom, deklasując przy okazji większość towarzystwa między okładkami.

Całe przedsięwzięcie nie udałoby się tak dobrze, gdyby nie ogrom materiału, w którym szperał Haining, jak i wpisana w konwencję fantasy zdolność do generowania sytuacji śmiesznych (niektórzy twierdzą, że film "Conan" jest komedią). "Czarnoksiężnicy z krainy osobliwości" ujawniają tu dwa potencjalne źródła vis comica. Po pierwsze - wprowadzenie kostiumu magicznego służy przecież za krzywe lustro dla naszych przywar lub, co gorsza, zalet. Po drugie zaś - formuła opowieści o smokach, rycerzach i potworach aż się prosi o rozbicie, najlepiej za pomocą śmiechu. Nabijamy się więc ze świata przez fantastykę, ale kpimy także z określonego zachowawczego, ciasnego, płytkiego myślenia o niej samej.

Wywołane nazwisko Twaina również nie pojawia się przypadkowo. Choć w "Czarnoksiężnikach..." próżno szukać jego opowiadania, to sympatyczny duch amerykańskiego mistrza satyrycznej nowelistyki szczerzy zęby w uśmiechu z dosłownie każdej strony.

Czarnoksiężnicy z krainy osobliwości
Peter Haining (red.), przeł. Maciejka Mazan, Prószyński i S-ka 2007








Reklama